Czemu lepiej umieć zrozumieć drugiego i czemu warto to robić? /OPINIA/

Zanim napiszesz komentarz patrząc na tytuł i zdjęcie przeczytaj kilka akapitów, bo nieco inaczej niż język potoczny patrzę na kwestię „rozumienia”.

W potocznym języku słowa „zrozumieć kogoś” używa się najczęściej jako usprawiedliwienie jakiegoś zachowania. „Dojrzewają, trzeba ich zrozumieć” mawiała moja wychowawczyni w liceum na wywiadówkach. „Zrozum, miałem ciężki dzień!” to zaś argument gdy chcemy wyperswadować kumplowi pomysł wyjścia wieczorem na piwo. A dla niektórych pięknoduchów zapewne dobrym argumentem na usprawiedliwienie różnych wybryków będzie „zrozumcie, mieli ciężkie dzieciństwo”. Krótko mówiąc, w tym znaczeniu: zrozumienie = wyrozumiałość. I nie o to oczywiście chodzi.

Bardziej jasne jest użycie zwrotu „umieć kogoś zrozumieć”.

Jeżeli mówimy o sąsiedzie „Stefan jest mało komunikatywny, trzeba umieć go zrozumieć.”, to chodzi nam o to, że Stefan ma problemy z jasnym wyartykułowaniem swoich myśli. I na tym właśnie polega zrozumienie o którym dzisiaj mowa: o tym, by zza parawanu słów i czynów wydobyć o to o co drugiej osobie właściwie chodzi. Ale o ile w przypadku Stefana być może faktycznie chodzi o pewne braki w technikach retorycznych, to zazwyczaj brak zrozumienia rodzi się z innych powodów.

Zostawmy na razie temat ze zdjęcia i weźmy przykład bardziej jaskrawy i (co się rzadko zdarza) mniej kontrowersyjny: czy bylibyśmy w stanie zrozumieć, powiedzmy Platona? Głupie pytanie, tysiące ludzi studiują pisma Platona, piszą o nim prace naukowe i teoretycznie wszystko jest w porządku. Ale ja się nie pytam o to, czy możemy poznać myśl Platona: ja się pytam, czy jesteśmy w stanie ją zrozumieć. Jeżeli ktoś pyta „Jestem ojcem, czy ty to rozumiesz?” to nie pyta mnie o moją znajomość polskiego. Zrozumieć ojca to na swój sposób umieć wyłuskać jego sposób myślenia spoza słów i czynów, które są tylko mniej lub bardziej kulawym sposobem ich manifestacji.

Jeżeli więc ktoś mnie pyta, czy rozumiem Platona to pyta mnie tak naprawdę, czy umiem się na swój sposób wczuć w skórę gościa żyjącego w czasach, gdy niewolników było kilka razy więcej niż wolnych a kobiety swym statusem niewiele się od niewolników różniły. Gdy wojna była na porządku dziennym a umierało się na niej niekiedy tygodniami od zakażeń w ranach, gdy zapisanie kilku kartek było wydatkiem równie istotnym jak u nas kupno nowego komputera I w ogóle, gdy każda czynność jaką znamy z dnia codziennego była tak zupełnie inna niż ją wykonujemy dzisiaj, że trudno to sobie choć w przybliżeniu wyobrazić.

Nie, między sposobem myślenia Platona a naszym jest tak wielka różnica, że śmiało możemy powiedzieć: nie, nie rozumiemy Platona. Ale czy aby na pewno jesteśmy w stanie kogoś zrozumieć i kiedy przejdę w końcu do rzeczy, bo czytelnikom zapewne kończy się już cierpliwość?

Klucz do wyjaśnienia braku zrozumienia leży w pewnym podejściu do tego jak zdobywamy wiedzę. W koncepcji popularnej od czasów oświecenia obowiązywała wizja człowieka jako niezapisanego dysku na który zgrywane są coraz to nowe wiadomości. Ale w XX wieku część filozofów doszła do wniosku, że sprawy mają się nieco inaczej. Nie m żadnych „niezapisanych dysków”. Niemiecki filozof Hans Gadamer uważał, że każdy z nas przystępując do poznania jakiejkolwiek wiadomości ma już przed sobą cały zasób pewnych „pra-sądów” czy też oczekiwań, które na swój sposób warunkują to co zauważysz. Brzmi nieco skomplikowanie, więc może przykład.

Wyobraźmy sobie, że jesteś pierwszy raz u kogoś w domu i chcesz skorzystać z łazienki.

Ot. zwykłe mieszkanie w bloku. Czy aby na pewno jesteś w tym temacie pustą tablicą tudzież czystym dyskiem? Nie do końca. Nie wiemy jak wygląda dana łazienka, ale mamy jakiś zestaw wstępnych przekonań na ten temat. Gdybyśmy w tejże łazience spotkali krowę, zobaczyli piaskownicę albo kserokopiarkę bylibyśmy zaskoczeni – mamy bowiem wizję tego jak wygląda „łazienka w ogóle” ukształtowaną przez doświadczenia nasze i przeszłych pokoleń jakie za tym idą. I w tak rozumianej łazience są kafelki, pralka, umywalka, wanna albo prysznic ale nie ma krów, piaskownic ani kserokopiarek.

Gadamer porównywał to do zderzenia horyzontów. Wyobraźmy sobie, że stoimy na pustyni i na północ od nas widzimy przez lornetkę dom. Co możemy o nim powiedzieć? Że ma dwa okna, drzwi i czerwoną dachówkę. Ale z drugiej strony domu stoi ktoś kto widzi go inaczej. Dom stoi wobec niego na południe i ma cztery okna i nie ma drzwi. Ile okien ma dom? Ma drzwi? To zależy. Z mojej perspektywy ma. Z jego… może też ma? Może ten kto patrzy z drugiej strony uznałby za drzwi największe z okien?

Gadamer był uczniem Martina Heideggera. Ten uważał, że nie „istniejemy” ale „istniejemy w świecie”. Chodzi o to, że nie sposób np. wyobrazić sobie siebie przeniesionego do czasów Platona – gdyby taka podróż w czasie miała miejsce to i my zmienilibyśmy światopogląd (z „fajnie by było przenieść się do Aten 2400 lat temu” na „o kurwa, to nie jest sen!”) i „oni” (może by uznali podróżników w czasie za bogów?).

Dobra, ale co ma wspólnego wizja hipotetycznej wycieczki w czasie do starożytnej Grecji z zadymą w Białymstoku i generalnie podziałem społeczeństwa jakie trapi nas dzisiaj, w 2019 roku?

Jakiś czas temu we Francji była afera, bo w programie nauczania historii zmniejszono liczbę godzin o Napoleonie na rzecz historii Afryki. Ale jakby się tak zastanowić, to poziom życia większości Francuzów z początku XIX wieku dużo bardziej przypominał życie afrykańskich Murzynów niż Napoleona. Dziś tego, nomen omen, nie rozumiemy, ale jeszcze 200 lat temu głód, obecnie znany z ogarniętych wojną państw trzeciego świata był towarzyszem każdego niemal człowieka. Za wyjątkiem wąskiej warstwy arystokracji bardziej suche lato albo dłuższa zima równała się przymusowej diecie odchudzającej wczesną wiosną następnego roku.

Wbrew pozorom wcale nie musimy cofać się o stulecia, by mieć problemy w zrozumieniu życia innych ludzi. Dziś, w dobie braku niewolnictwa czy wielkich nierówności społecznych ciągle są środowiska dla nas inne. Lubiane, nielubiane, dobre czy złe – to oceny wtórne wobec faktu, że oni SĄ. Jestem zwolennikiem ścisłego oddzielania rzeczywistości od tego co się o niej sądzi. Fakty mogą cieszyć, albo martwić, ale przede wszystkim są. A więc jakie są?

Prawda jest taka, że nie ma czegoś takiego jak „gej” albo „narodowiec”.

Czym innym jest bycie gejem czy też narodowcem w Polsce 2019, czym innym w Szwecji 2019 a czymś jeszcze innym w Rosji, powiedzmy w 1900 roku. Jest więc „bycie gejem w kraju leżącym w tych kwestiach gdzieś pomiędzy Szwecją a Iranem” czy też „bycie narodowcem w kraju zachodnim gdzie coraz więcej ludzi przestaje patrzeć na homoseksualizm przez okulary psychoanalitycznych zabobonów” (tak na marginesie: wiele napisano o tym jak wykreślono homoseksualizm z listy chorób, polecam poczytać w jakich okolicznościach na nią trafił).

W Białymstoku zderzyły się dwie grupy o jasno sprecyzowanym poglądzie na to jaka będzie Polska. Ale nie będzie ani taka jak chcieliby uczestnicy marszu LGBT, ani taka jak chcieliby narodowcy. Będzie jakąś syntezą tych dwóch odmiennych poglądów, w której i jedne i drugie będą na swój sposób uwzględnione. Zrozumieć drugiego to właśnie przygotować się na to, jak taka synteza będzie wyglądać. Nie będzie ani Polski „tęczowej” ani „narodowej” będzie co najwyżej „Polska tęczowa z narodowcami” albo „narodowa z homoseksualistami”.

Postulat wzajemnego zrozumienia ma niewiele wspólnego z cukierkową wizją rodem z „Imagine” Johna Lennona.

Tak naprawdę zrozumienie drugiego człowieka można potraktować czysto egoistycznie: im więcej rozumiemy, tym łatwiej nam się żyje, tym rzadziej przeżywamy bolesne zderzenie z rzeczywistością. „Zrozumienie innego człowieka” tak naprawdę jest przede wszystkim zrozumieniem samego siebie, bo będąc jak mawiał Arystoteles zwierzęciem z natury żyjącym w społeczeństwie tak naprawdę nie ma NAS bez jakiegoś odniesienia do NICH, choćby to odniesienie było zwykłym zaprzeczeniem tego co ONI sobą reprezentują.

W 1989 roku Polacy wykonali zapewne najlepszą robotę w swojej historii. Słynna „wódka w Magdalence” jest paradoksalnie tego najlepszym symbolem: nie było u nas tak oczekiwanego przez niektórych „dnia sznura” który musiałby objąć setki tysięcy urzędników, wojskowych, milicjantów i generalnie konsekwentnie wykonany pozbawiłby nas wówczas prawie każdego człowieka który miał jakiejkolwiek pojęcie o funkcjonowaniu aparatu państwowego. Dzięki temu, że zarówno po stronie opozycji jak i władzy komunistycznej głos miały „gołębie” świadome z jednej strony tego, że nie da się uznać za niebyłe 50 lat komunizmu, z drugiej zaś – że zamordystyczna i niewydolna władza to przeżytek trzymany głównie obecnością sowieckich dywizji udało się w Polsce wprowadzić w miarę normalny ustrój bez wojny domowej.

Nie byłoby 1989 roku bez wzajemnego zrozumienia – gdy komuniści włączyli do swojego myślenia stanowisko opozycji, a opozycja zaakceptowała, że miliony Polaków są mocno w PRL-u osadzeni i się z nimi nie zgadzają. Nie było wtedy mowy o tym, żeby dalej było tak, jak było. Albo się to mogło zmienić pokojowo (tak jak się zmieniło) albo z czołgami na ulicy, a my bylibyśmy dzisiaj na poziomie Rumunii czy innej Ukrainy.

Dziś mamy powtórkę. Tak dalej jak jest być nie może. W którąś stronę musi się zmienić, i od nas tylko zależy czy będzie to zrobione po ludzku czy chybcikiem między jednym a drugim unikiem przed rzuconym kamieniem.

Jeżeli Ci się podobało:

Komentarze