Licencja na trollowanie: jak szkalować papieża i nie ponieść za to konsekwencji

Łatwo sobie wyobrazić, co by było, gdyby pomnik JP2 miotającego głaz w czerwone bajoro zrobił ktoś ze środowisk lewicowych i antyklerykalnych. Hmm… a może już zrobił?

Wyobraźmy sobie jakiegoś polityka, który bardzo polskiego papieża nie lubi

Tenże polityk zleca wykonanie pomnika papieskiego wg uznanego stylu Polskiej Szkoły Pomników Papieskich. Niech to będzie papież miotający kamienie, stojący na postumencie dziwnie kojarzącym się z bananem, wyskakujący w połowie z ziemi, zdając się wołać „wyciągnijcie mnie” albo inny równie udany zamysł artystyczny.

Następnie tenże polityk przy okazji odsłonięcia wygłosi sztampową mowę o obronie wartości, patriotyzmie, obronie cywilizacji itp.

W duchu jednak może szczerze kisnąć z tego co się będzie działo następnie. Stworzył bowiem totalne, szkalujące papieża badziewie, którego najbardziej będą bronić osoby stawiające sobie Wojtyłę za wzór. Czyż to nie jest idealna recepta na trolling?

Sprawa ta prowadzi nas do dużo poważniejszej kwestii, która przewija się przez estetykę, etykę, filozofię języka a nawet teorię prawa: czy różne zjawiska powinniśmy interpretować z perspektywy intencji autora czy też tego, co autor ostatecznie zakomunikował?

Trzy są tutaj szkoły skrajne. Pierwsza głosi, że ostateczną instancją jest zdanie autora na temat swojego dzieła: w naszym przypadku trudno więc zarzucać „miotaczowi głazów” szkalunek wobec Ojca Świętego.

Druga szkoła utrzymuje, że autor nie jest tu żadnym uprzywilejowanym interpretatorem. Tu z kolei możemy uznać dwie drogi interpretacji: zezwalającą na dowolne odczytanie przez odbiorcę lub uznanie, że dzieło jest autonomiczne, i niezależnie od postawy czy to autora czy też czytelnika niesie jakąś obiektywne przesłanie.

Zwłaszcza ta przedostatnia kwestia może wzbudzać kontrowersje. Jak to bowiem odbiorca może mieć licencję na wyczytywanie z komunikatu co chce? Jeżeli ktoś chce, to we wszystkim może znaleźć przejawy agresji, obrazy czy co tam komu przyjdzie do głowy. Nie zmienia to jednak faktu, że często zwłaszcza dawne dzieła żyją bardziej jako ich współczesne interpretacje, niż jako to co naprawdę napisano.

Świetnym przykładem są tu choćby dzieła Platona, który często jest widziany, nawet przez wybitnych czytelników jako pierwszy teoretyk państwa totalitarnego. Kto jednak zna realia i mentalność klasycznej Grecji, ten doskonale wie, że takie ujęcie sprawy nie mogło przyświecać autorowi. Lecz czy ma to w ogóle jakiekolwiek znaczenie? Platon napisał co napisał. Czy współczesny czytelnik musi w celu interpretacji tego tekstu kształcić się w zakresie totalnie dla niego obcej kultury, czy też może go czytać z obecnej perspektywy?

Jest więc jeszcze trzeci pomysł: każde dzieło, czy to książka czy pomnik ma w sobie niezależny od autora czy odbiorcy sens, który wyznacza granice jego interpretacji.

Omawiając te przypadki zacznę może od końca. Umberto Eco twierdzi, że w każdym dziele zawarte są pewne nieprzekraczalne granice, które sprawiają, że nie tyle możemy poznać „właściwą” interpretację, co taką, która na pewno właściwą nie jest. Włoski filozof podaje tu przykład listu poświęconego koszowi fig i faktu, że odczytany czy to jako odnoszący się do trywialnej, codziennej sytuacji czy też doszukując się w nim głębszych treści, nie da się w nim znaleźć historii o jednorożcach. W wypadku naszej rzeźby: niezależnie czy jest ona pomyślana jako oddanie czci czy też jako szkalunek, nie jest na pewno listą zakupów.

Osobiście stoję na stanowisku, że żaden komunikat nie istnieje w próżni i jego rozpatrywanie w oderwaniu od odbioru jest trochę bezsensowne.

Co zaś się tyczy tego, czy rzeźba papieża z głazem może zostać kiedyś zinterpretowana jako lista zakupów, należy odwołać się do problemu semiotyków jaki mieli z właściwym oznaczeniem magazynu odpadów radioaktywnych, który będzie niebezpieczny przez wiele tysięcy lat. Risercz przez nich wykonany jasno wykazał, że niemal każdy oczywisty znak (np. trupia czaszka) bywa w innych kulturach uznawany za neutralny lub wręcz zachęcający. Trudno jest więc stworzyć takie oznakowanie, które gwarantuje, że nie zostanie za 10 000 lat odczytane jako „śmiało, otwierajcie!”.

Jeżeli więc odrzucimy istnienie „intencji tekstu” zostają nam dwie: „intencja czytelnika” i „intencja autora”. Te zaś mogą być, jak pokazał mój pomysł na trolling zupełnie inne. Czy aby jednak na pewno?

Jeżeli potraktujemy „intencję autora” jako „to co miał konkretny człowiek na myśli” tworząc jakieś dzieło to rzeczywiście tak jest. Jednak do tak rozumianej intencji nie ma dostępu nikt poza, w najlepszym wypadku samym autorem. Nawet bowiem jeżeli mówi on wszem i wobec co chciał przez to przekazać, z różnych powodów może się to nie pokrywać z rzeczywistością (np. ze względu na celowe wprowadzanie w błąd).

Ja bym jednak spojrzał nie na intencję autora, a na to jak ta intencja się przejawia.

Jak wspomniałem na początku, byłaby poważna różnica w odbiorze, gdyby papież miotający głazem pojawił się na paradzie równości. Pośrednie emocje wzbudziłaby zapewne sytuacja, gdyby pewnej nocy rzeźba ta pojawiła się niespodziewanie w jakimś miejscu.

Nie mamy bowiem dostępu do „intencji autora” ale mamy w mniejszym lub większym stopniu dostęp do kontekstu, w jakim dane dzieło istnieje. Nawet jeżeli utwór pojawia się jako anonimowy w sensie autorstwa, to nie jawi się on jako anonimowy w sensie kulturowym.

Spotkałem się z hipotetycznym pytaniem, co by się stało, gdyby po latach rzeźba znaleziona w kolekcji znanego artysty okazała się nieobrobionym kamieniem, nad którym tenże nie rozpoczął jeszcze pracy. Czy taki, naturalny w końcu, kamień mógłby zostać uznany za dzieło sztuki? W sensie ścisłym oczywiście nie, ale kamień znaleziony w kolekcji rzeźbiarza różni się od kamienia na polu, przez pewne celowe wyrwanie go z ciągłości przyrody.

Intencje autora i interpretacje odbiorców spotykają się w pewnym punkcie. Różne dowcipy chodzą o tym, jak elektryk montujący światło na wystawie sztuki współczesnej został uznany za performera. Wydaje mi się, że trzeba odróżnić w tym miejscu „elektryka” od „elektryka na wystawie”. To właśnie te kontekstualne zróżnicowanie może sprawić, że uznanym go za performera w galerii sztuki, ale raczej nie w Galerii Mokotów.

Wbrew wszystkim postulującym błędność kierowania się intencjami autora de facto wszyscy to robimy.

Totalna wolność odbiorcy jest tylko wolnością pozorną. Jak bardzo byśmy chcieli być nieczuli na kontekst w jakim jawi się nam jakieś dzieło, to nie da się go pominąć. Tylko zwrócenie uwagi na kontekst i okoliczności pozwala nam się częściowo zabezpieczyć przed padnięciem ofiarą oszustwa, kpiny czy trollingu.

Częściowo, choć nie zawsze. Dobry troll złapie każdego. W końcu, jak to mówią: trolling is an art.

Bibliografia:
A. Burzyńska, M. Markowski – Teorie literatury XX wieku
D. Korwin-Piotrowska – Poetyka. Przewodnik po świecie tekstów.

Komentarze