Wiele było w historii przypadków rewolucji i wojen spowodowanych wyczerpaniem się różnych surowców. Niewykluczone, że w dobie social mediów czeka nas wyczerpanie zasobów słów, jakimi dysponujemy.
Miałem kiedyś nauczycielkę, która praktycznie na każdej lekcji wzywała dyrektora (prywatnie jej bliskiego) do uczniów. Nie żebym chodził do jakiejś wybitnie patologicznej szkoły, po prostu ta nauczycielka nie miała absolutnie żadnych innych środków dyscyplinujących jak wzywanie dyrektora. I co? To była tak absolutnie naturalna sytuacja, że nikt się już tym nie przejmował. Przychodził dyrektor, konsekwencji nie było żadnych. Bo co miał zresztą zrobić? Wypieprzyć ze szkoły, bo ktoś gadał za głośno na lekcji?
Lata później włóczyłem się bez wielkiego celu bo okolicach warszawskiej Starówki. Tym co zwróciło moją uwagę był fakt, że w każdym budynku (a często i na zewnątrz), do którego wchodziłem coś się upamiętniało. Co? No coś. Niestety, nie jestem w stanie wymienić bez ściągi co konkretnie, bo nie sposób spamiętać treści setek tablic upamiętniających. Od pomordowanych tu powstańców, przez poetę co mieszkał w okolicy, po jakiegoś generała co to wprawdzie nie mieszkał, ale był ważny więc upamiętnić trzeba zalała się Warszawa (i nie tylko) pamiątkowymi tablicami, które paradoksalnie robią wszystko, żeby nikt o tym nie pamiętał.
Czy jest coś, co łączy te dwie pozornie niepowiązane sytuacje z naszą tytułową Kotwicą na psich gaciach? Oczywiście – tym czymś jest lecąca na łeb na szyję wartość środków wyrazu jakim się posługujemy.
Jeszcze przed wojną na Kresach normalką było, że lokalny szlachcic zwracał się po imieniu do chłopskich sąsiadów, ci zaś uważali za równie normalne zwracanie się do niego w odpowiedzi na „pan”. Sytuacja nie do pomyślenia dzisiaj (na szczęście!), ale pokazuje w pewnym sensie zjawisko o którym mowa. W dawnych czasach mówienie per „pan” było sytuacją zastrzeżoną do osób wyjątkowych (dziś na boku zostawmy rozważania, czy sobie na tą wyjątkowość zasłużyli). Mówienie do kogoś „pan” czy „pani” było uznaniem jego/jej wyższej niż reszta społeczeństwa pozycji. Dziś jest to normalna procedura i mówienie do obcej osoby per „pan” nie jest przejawem nobilitacji tej osoby. Chamstwem jest do obcej osoby mówić inaczej!
Łatwo można sobie wyobrazić co by było, gdybyśmy nagle zaczęli rzucać w sklepie najgrubszymi banknotami z hasłem „reszty nie trzeba”. Kupuję piwo, rachunek: 2,50 zł, a rzucam dwusetkę. Ktoś inny kupuje gumę do żucia za 4 złote i daje nowiutką pięćsetkę. Efekt? Totalna inflacja i nagle okazuje się, że w Polsce jakąkolwiek wartość mają trzy największe banknoty które dodatkowo nosić należy walizkami. Dokładnie tak samo jest ze słowami i symbolami.
O wzroście cen, czyli utracie wartości pieniędzy mogliśmy się już od miesięcy przekonać. Ale czy nie dużo groźniejsza jest utrata wartości słów i gestów?
Zajeżdżam do jakiejś małej gminy. Wita mnie pomnik papieża. Obok Lech Kaczyński, gdzieś z boku prześwituje tablica o Powstaniu Warszawskim, gdzieś tam dalej pamiątka czegoś tam… Co w takiej wsi zrobią, jak nie daj Boże wydarzy się coś strasznego? Nie wiem – w wypadku autobusu zginie kilkanaście dzieci z lokalnej szkoły? Coś, co będzie autentyczną tragedią, która szczerze i autentycznie dotknie lokalnych mieszkańców z praktycznie każdej rodziny?
Paradoksalnie im bardziej rozbudowana jest paleta medialna, im więcej mamy aplikacji i innych wymysłów, tym bardziej krótki staje się nasz wachlarz językowy.
W sytuacji coraz większego szumu informacyjnego, coraz mocniejszych słów trzeba użyć, żeby się z niego wybić. Najlepiej widać to na przykładzie telewizji: kilkanaście lat temu w jednej z pierwszych edycji Big Brothera przez kilka tygodni toczyła narodowa debata nad tym, że dwoje uczestników uprawiało seks na wizji. Dziś tego typu sytuacje nikogo nie dziwią. Z emocjami jest trochę jak z alkoholem u uzależnionego – musi dostawać ich coraz więcej gdyż coraz bardziej wyrobiona tolerancja sprawia po czasie, że te ilości które zwalały z nóg na początku nie robią już żadnego wrażenia.
Te wszystkie znieważenia, kulty i inne rzeczy które się robi z symbolami to nie tyle kwestia etyki (choć też) czy estetyki (absolutnie też!), ale zwykłej pragmatyki. Zastanów się jeden z drugim co będzie, jak nie daj Boże znowu wybuchnie jakaś wojna, policja będzie strzelać z ostrej amunicji do ludzi czy generalnie stanie się coś, czego nasze pokolenie na szczęście nigdy nie doświadczyło. Co wtedy założysz, by podkreślić wyjątkowość i podniosłość chwili?
Koszulkę ze znakiem, które twój pies nosi na dupie czy bluzę, w której pieliłeś ogródek?
Jeżeli Ci się podobało:
Jeden komentarz do “O Kotwicy na ubraniu dla psa, czyli o tym jak wyczerpaliśmy własny język cz. 1 /OPINIA/”
Możliwość komentowania została wyłączona.