Naturalne, czyli lepsze?

Gdyby wszystkim firmom, które na reklamowaniu swoich produktów jako „naturalnych” owa „natura” wystawiła fakturę za udział w zyskach, chodziłoby o miliardowe sumy. Ale czy słusznie zarobione?

Ktoś błędnie odwołuje się do „natury”, gdy rozumuje następująco:

1. To co „naturalne” jest dobre/zdrowe/słuszne/pożyteczne itp.
2. X jest „naturalne”.
…czyli X jest dobre/zdrowe i tak dalej, a jeżeli mamy do wyboru między „naturalnym” X-em a „nienaturalnym” Y-kiem, to należy wybrać X, lub przynajmniej „naturalność” jest argumentem za wyborem X-a. Gdzie tu są błędy?

Po pierwsze, jeżeli przyjrzymy się określeniu „natura” to jest ono bardzo nieprecyzyjne.

Określenie gdzie zaczyna się kultura, a gdzie natura jest poważnym problemem antropologiczny. Liście koki są naturalne, czego większość ludzi raczej nie powie o kokainie (a niegdyś o Coca-coli i niektórych gatunkach wina). W którym więc momencie możemy uznać, że nie ma już naturalnej koki, zaś powstaje „nienaturalna” kokaina? To skrajny przykład, jednak nawet okoliczności które na pierwszy rzut oka można nazwać „naturalnymi” budzą podobne pytania. Czego można używać, by prowadzić „naturalny styl życia”? Możemy uciec w przysłowiowe Bieszczady, ale nie ma w naturze szwajcarskich scyzoryków, polarów czy nawet butów ze skóry krowy, której wygląd zresztą daleko odbiega od wyglądu zwierzaków udomowionych tysiące lat temu przez naszych przodków.

Nawet jeżeli jednak zdecydujemy się przyjąć jakieś intuicyjne znaczenie „natury” gdzie znajdą się napary z ziółek i mycie łazienki octem to dosyć szybko możemy przekonać się o tym, jak zabójcza ona bywa

Tu niestety sporą rolę odgrywają, jak zwykle zresztą, nasze błędy poznawcze. Przykładowo, afery z udziałem masowych producentów żywności potrafią kręcić się na całą Europę (vide: ostatnia sprawa z wołowiną albo afera hiszpańskich kiełków i ogórków sprzed kilku lat) natomiast wszelkiego rodzaju zatrucia „naturalnymi” wyrobami z gospodarstwa pana Janusza przechodzą bokiem, bo nie są tak spektakularne. Podobnie jest z lekami, które dają nierzadko straszne efekty uboczne. Czemu nie dają ich ziółka? Z tej samej przyczyny, dla której wywołują znacznie słabsze efekty pozytywne – ilość substancji aktywnej w torebce herbatki jest dużo mniejsza niż w tabletce. Jak zjemy pestkę od jabłka raczej nic się nam nie stanie, mimo iż zawiera ona cyjanek potasu. Swoją drogą, skoro cyjanek jest w jabłku, więc jest naturalny, więc musi być dobry i zdrowy….

Z tego co tu napisałem nie wynika oczywiście, że produkty naturalne są gorsze niż „chemia”. Ale jeżeli banan jest zdrowszy od Big Maca, to dlatego, że zawiera mniej szkodliwych dla zdrowia substancji, więcej witamin itp, a nie dlatego, że jest „naturalne”. Tak samo jeżeli zwykły, prosty człowiek ma w sporze z profesorem rację, to dlatego, że ją ma, a nie dlatego, że jest prostym człowiekiem.

No właśnie, przejdźmy do błędu, który moim zdaniem stanowi wariant odwołania do natury i jest dużo groźniejszy w dzisiejszych czasach – odwołanie do chłopskiego rozumu

Angielską nazwę „appeal to common sense” powinno się raczyć tłumaczyć jako „odwołanie do zdrowego rozsądku”, ale ja wprowadziłem nazwę „chłopski rozum”. Zdrowy rozsądek bowiem w filozofii wiąże się przede wszystkim z postacią Georga Moore’a, jednego z najważniejszych brytyjskich filozofów. Na początku XX wieku postawił się on panującym na angielskich uniwersytetach idealistom, którzy bujali w obłokach i wcale nie uznaliby zdania „palce, którymi piszę na klawiaturze ten tekst istnieją naprawdę” za oczywiste. „Ależ owszem, istnieją” – powiedziałby Moore – „I nie wymaga to żadnego dowodu, gdyż prawdziwość tak oczywistych zdań wynika po prostu ze zdrowego rozsądku”.

Moore ze zdrowego rozsądku wyprowadzał jednak prawdziwość takich zdań jak „posiadam ciało i stan ten trwa od jakiegoś czasu”, „drzwi w tym pokoju znajdują się bliżej mnie niż okno” itp.

Tymczasem „odwołanie do chłopskiego rozumu” o którym chciałem napisać nie zajmuje się takimi banałami. Najbardziej lubiane jest chyba przez polityków, którzy prześcigają się w udowodnieniu, że reprezentują zwykłych ludzi, a nie jakieś tam niebezpieczne elity i zapewniają, że będą słuchać głosu przeciętnego Kowalskiego. Na szczęście, jeżeli chodzi o polityków to oni akurat najczęściej po prostu kłamią, ale ślepa wiara w to, że najbardziej sensowne zdanie to zdanie laika towarzyszy wszystkim dziedzinom bez wyjątku.

Dlaczego uznałem ten argument za odmianę odwołania do natury?

Najczęściej, gdy pytamy się dlaczego „zwykły człowiek” miałby być lepszym źródłem informacji niż ktoś, kto w danej dziedzinie jest ekspertem pada argument, że fachowcy są oderwani od rzeczywistości i „nie znają życia”. Słowem: są zdemoralizowani przez wiedzę, która odciąga ich od wodzonego, chłopskiego rozumu. Każdy kto słyszał o błędach poznawczych, wie, że rozum, podobnie jak i inne wytwory natury bywa czasem zawodny, ale mimo to, często zastanawia nas, czy ci wszyscy eksperci naprawdę są wiarygodni bo… wielu z nas z przejawami takiego oderwania od rzeczywistości się spotkało.

W filmie „Kogel Mogel” jest taka scena, jak pani z Warszawy i miłośniczka pudli wyjeżdża na wieś , gdzie w lokalnym Kole Gospodyń Wiejskich daje wykład o tym, jak należy karmić psy

Pani zaleca gospodyniom stosowanie czystego mięsa, najlepiej – cielęciny zadniej, co spotyka się z gromkim śmiechem zgromadzonej publiczności. Cóż, kto wie jak karmiło się (byle czym) i trzymało psy (w budzie na łańcuchu) na wsi pod koniec lat 80-tych ten zrozumie, że taka reakcja byłaby bardzo prawdopodobna również w rzeczywistości. Czy to jednak podważałoby słuszność wykładu?

Oczywiście: nie.

Na Youtube jest film, na którym Karol Okrasa przyrządza… kotlety mielone. Podejrzewam, że Karol Okrasa wie „nieco więcej” o gotowaniu od przeciętnego zjadacza chleba i podejrzewam również, że mielonych na co dzień nie robi. Potrafi jednak swoją teoretyczną wiedzę na temat gotowania zastosować w realiach przeciętnego pana Janusza. Co by oznaczało, gdyby radził sobie ze snobistycznymi daniami ze swojej prawdziwej kuchni, a nie potrafił uklepać zwykłego kotleta?

Cóż, po pierwsze, może tej wiedzy… nie posiadać. Może być tak, że pani od cielęcinki nie rozumie tak naprawdę potrzeb żywieniowych psów, a jedynie powtarza wyszukane porady, które kiedyś usłyszała. To, że ktoś używa długich wyrazów, rzuca egzotycznymi pomysłami i generalnie sprawia wrażenie fachowca, nie oznacza, że w rzeczywistości tym fachowcem jest.[1] Umieć, nie znaczy rozumieć.

Jednak w drugą stronę też to działa. I pół biedy kiedy ktoś ma wiedzę, ale sam jej nie umie zastosować (ilu świetnych trenerów było świetnymi zawodnikami?). Gorzej, jak nie potrafi swojej wiedzy przekazać innym, wtedy może być geniuszem, ale dla świata nie znanym. Ale o tym jutro 😉

Fot. Naturalne jabłuszko. Bez chemii 😉

[1] https://rationalwiki.org/wiki/Technobabble – a tu link do opisu techniki dyskusji, która na takim zgrywaniu mądrego polega.

Jeżeli Ci się podobało:

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *