Wokół wizyty Sławosza Uznańskiego na orbicie rozgorzała dyskusja, czy jest to misja dla Polski opłacalna. Ale czy aby na pewno musi taka być?
Zaraz po drugiej wojnie światowej opublikowana została książka o ekonomii (a właściwie o filozofii ekonomii), która jest chyba najbardziej „ryjącą beret” publikacją w tej dyscyplinie. Nazywa się Część przeklęta, a jej autor, Georges Bataille, również do „zdroworozsądkowych” myślicieli nie należy.
Bataille utrzymuje, że — co do zasady — każda społeczność wytwarza więcej energii, niż jest to potrzebne na jej biologiczne przetrwanie (przy czym należy to rozumieć bardzo dosłownie — jako utrzymanie przy życiu). Powstaje więc pewna nadwyżka, z którą coś trzeba zrobić. Tytułowa nazwa „część przeklęta” wzięła się stąd, że — wg Francuza — w ostatecznym rozrachunku ta energia musiała iść na zatracenie. Pierwszą formą takiego zatracenia była oczywiście wojna.
Ale zostawmy wojnę i skupmy się na dwóch pokojowych formach zużywania energii.
Zrozumienie pierwszego z nich wymaga całkowitego odrzucenia klasycznej ekonomii. W jej świetle nic się tu nie trzyma kupy. Weźmy na przykład piramidy w Egipcie. Skala tego przedsięwzięcia i jego ekonomiczna bezsensowność są tak wielkie, że powstał cały szereg teorii spiskowych szukających ich pochodzenia w istotach pozaziemskich. Jeżeli zresztą podejść do sprawy czysto utylitarnie, to teza, że kosmici zrobili sobie lądowisko, jest bardziej racjonalna niż ta, że cały naród przez dziesiątki lat zwoził kamienie na pustynię tylko po to, żeby tam (razem ze szczątkami ich szefa) po prostu leżały.
Podobnie zresztą ma się sprawa z wszelkimi ofiarami religijnymi. Społeczności, którym głód regularnie zaglądał w oczy, zawsze jednak znajdowały możliwość, by ubić wołu czy kozła i go po prostu spalić. Zaznaczam — nie mówimy tu o funkcjach, jakie pełni religia w społeczności (jest ich bardzo dużo) — mówię o ekonomicznym sensie tego zjawiska, a raczej jego braku.
Tym ekonomicznym (w sensie ekonomii klasycznej) sensem jest akumulacja. Produkcja różnych dóbr ma sens o tyle, o ile sprzedaje się je drożej, niż wynoszą koszty produkcji. Co dzieje się z różnicą? Jest inwestowana, by zwiększyć moc produkcji (albo zmniejszyć jej koszty). W ten sposób powstaje kolejny zysk, który… ponownie jest inwestowany.
Ten model, dosyć zrozumiały w przypadku przedsiębiorstwa, dostrzegał Bataille w całym systemie gospodarczym państw nowoczesnych. Wspomniana część przeklęta jest regularnie reinwestowana — z myślą, że niebawem wróci wraz z zyskiem. Cały ten proces jest więc po prostu procesem bezcelowym i — w założeniu — toczącym się w nieskończoność.
Przykład z polskim astronautą jest zresztą świetnym sposobem, żeby zrozumieć różnice.
Arystoteles uważał, że nauka teoretyczna jest najdoskonalszą aktywnością człowieka. Było to stanowisko typowe dla antycznej i średniowiecznej wizji tego zjawiska. Nazwa programu średniowiecznego uniwersytetu, czyli „sztuki wyzwolone”, wiąże się z tym, że nie wiązały się one z praktyczną stroną życia człowieka. Zawody wytwórcze, służące produkcji (w tym, o dziwo, artyści), były uznawane za „gorsze”. Celem nauki była nauka i związana z nią prawda. Koniec i kropka.
To świetny przykład zatracenia „części przeklętej”! Nie dlatego, że badania antycznych i średniowiecznych myślicieli nie miały znaczenia praktycznego (wszak jedną ze sztuk wyzwolonych była astronomia!), a dlatego, że znaczenie praktyczne pojawiało się tu przy okazji. Założenie od początku było takie, że uniwersytet jest działalnością deficytową.
Nauka współczesna jest postrzegana zupełnie inaczej.
Czymś naturalnym stało się postrzeganie uczelni jako „fabryki dyplomów”. I to niekoniecznie w tym skrajnym wypadku Collegium Humanum i podobnych firm. Głównym kryterium wyboru uczelni jest „zdobycie dobrego zawodu”. Dobrego — w sensie dobrze płatnego. Szkolnictwo podyplomowe czy nawet doktoranckie jest zresztą wprost przedstawiane jako „inwestycja”. Nic więc dziwnego, że w tej logice wydanie 60 milionów euro (czy ile ten lot w kosmos kosztował) jest sprawdzane po kilka razy z każdej strony.
Paradoksalnie, gdy wszyscy pytają „w jakim celu?”, umyka najgłębszy sens tego pytania.
Gdy spojrzymy nawet na programy kosmiczne sprzed kilkudziesięciu lat, to trudno nie mieć wrażenia, że coś zgubiliśmy. Owszem, realia wyścigu kosmicznego można też rozpatrywać jako pragmatyczny element zimnej wojny, ale momentami trudno rozróżnić, który motyw jest tak naprawdę najważniejszy. Czy wysyłając sondy Voyager poza granice Układu Słonecznego, ktoś serio myślał, że to się zwróci w postaci wpływu na konto?
Być może pytanie „po co to wszystko?” powinno w końcu paść, ale nie w ekonomicznym, lecz filozoficznym tego zdania znaczeniu. Bo jak tego nie zrobimy, to zaraz się może okazać, że być astronautą, lekarką czy strażakiem jest głupotą, za to powinniśmy się skupić na influencerce i spekulacji kryptowalutami.
PS: tradycyjnie zachęcam do wspierania strony:
☕️https://buycoffee.to/filozofiadlajanuszy