W komentarzu do niedawnej wizyty Elona Muska w Auschwitz i jego uwagom, że gdyby istniały wówczas social media, to do Holocaustu by nie doszło musimy przenieść się do ostatniego miejsca jakie się z nim kojarzy.
Właściwie rzecz ujmując, to nie kojarzy się kompletnie z niczym. Wełes, bo o nim mowa to miasto wielkości Ełku położone w Macedonii Północnej. Są zapewne gorsze miejsca do życia, jednak nie ukrywajmy, można też wylosować lepiej. Możliwości zdobycia pieniędzy i sławy są raczej ograniczone, zwłaszcza jak jest się przy tym nastolatkiem. No chyba, że ma się łeb na karku i dobry pomysł na biznes, jakim jest na ten przykład zmiana wyniku wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych.
Historia o której piszę, zdarzyła się naprawdę. W 2016 roku grupka nastolatków z macedońskiej pipidówy postawiła ponad sto stron „z newsami” – oczywiście wszystkie były fałszywe i wszystkie w bardzo dobrym świetle stawiały Donalda Trumpa. Wszystkie też zawierały możliwość wsparcia finansowego i lądowały na prawicowych kanałach w social media, gdzie stały się istną fabryką virali. Dalsza historia jest powszechnie znana: dzieciaki zgarnęły łącznie kilkadziesiąt tysięcy dolarów (co jak na warunki o których mowa jest kwotą niebotyczną), Hillary Clinton musiała tłumaczyć, że nie sprzedawała broni ISIS a Donald Trump został Prezydentem.
Dzisiaj wątpię, że tego typu praktyki pozwoliły Trumpowi wygrać – choć na pewno mu nie przeszkodziły. Nie mam jednak wątpliwości, że gdyby nie social media pies z kulawą nogą by na strony łebskich Macedończyków nie zajrzał.
Wróćmy do Elona Muska i jego komentarza.
W pewnym sensie multimiliarder ma rację. Historia do której jak mniemam się odnosi brzmi następująco: totalitaryzmy XX wieku polegały w dużej mierze na przejęciu mediów i skrajnej cenzurze. Obywatel III Rzeszy miał w latach 30-tych jedyny przekaz – ówczesne media, radio, gazety i kino przedstawiały mu wizję świata, która była co prawda całkowicie fałszywa, ale za to pozbawiona alternatyw. To oczywiście też jedynie element całej układanki, bo tysiące członków Einsatzkommando nie strzelały do matek z dziećmi na ręku tylko dlatego, że im w kinie „Żyda Sussa” pokazano. Ale znowu: choć nie był to czynnik decydujący, to z pewnością nie przeszkadzał.
W kontrze do tych starych, scentralizowanych mediów mają, jak mniemam istnieć social media, gdzie każdy jest pełnoprawnym twórcą i może mówić co chce. Gdybyśmy cofnęli się o kilkanaście lat, tę piękną historię można by okrasić obrazkami bliskowschodnich tłumów, które poprzez social media się zwoływały celem organizacji protestów przeciwko reżymom.
Problem polega na tym, że ta wizja niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Dlaczego?
Zacznijmy od podstaw. Weźmy dwie gazety: „Fakt” i „Puls Biznesu”. Różnią się treścią, ale też… formą. Zdjęcia, język, nagłówki, długość tekstu. Swego czasu powstawała masa parodii dzienników tabloidowych. Były to jednak właśnie parodie, trudno by było prowadzić dziennik poświęcony gospodarce w szacie graficznej tabloidu. Z drugiej strony nigdy nie widziałem przeróbki tekstu o trzymaniu szafy lub rozwodach celebrytów przerobionych na suchy, techniczny język prasy biznesowej.
Powód takiej sytuacji jest prozaiczny: nie ma czegoś takiego jak medium całkowicie obojętne dla przekazu. Pytaniem jest na ile ten wpływ jest istotny. Nawet jednak przyjmując bardzo zachowawcze stanowisko nie sposób nie przyjąć, że pewne media sprzyjają pewnym treściom, zaś inne to przebicie się utrudniają.
Pytanie więc: czemu sprzyjają social media?
Wróćmy do wspomnianych wydarzeń sprzed ponad dekady, w historii znanych jako „Arabska wiosna”. Tak, uczestnicy protestów skrzykiwali się przy pomocy mediów społecznościowych, tam też pojawiały się antyrządowe treści (np nagrania z brutalnymi atakami policji). Tyle tylko, że… na tym koniec. Facebook i inne media społecznościowe spełniały dwie funkcje. Po pierwsze, dawały swoisty społeczny dowód słuszności sprawiający, że każdy opozycjonista wiedział, że inni myślą podobnie ii sam szedł na protesty. Przez to mieliśmy do czynienia z pewnego rodzaju samoistnie spełniającą się przepowiednią.
Po drugie: pozwalał wyrazić swój gniew. Oba słowa są ważne. „Wyrazić”, bo jak zauważyła jedna z badaczek social media nie sprzyjają debacie, lecz jednostronnym deklaracjom. „Gniew” – bo to emocje napędzają tę machinę. Generalnie można powiedzieć, że social media są świetną sprawą, jeżeli chcesz wzbudzić w ludziach motywację, wzburzenie, współczucie. Są taką cyfrową wersją narkotyków. I podobnie jak narkotyki działają jedynie na krótką metę. Większość portali społecznościowych jest fatalna do dłuższych dyskusji. Na Facebooku i Instagramie brak jest podstawowych narzędzi do formatowania komentarzy. Na Twitterze wprowadzono je niedawno i… trzeba za nie zapłacić.
Krótko mówiąc, wizja światowej, cyfrowej agory umożliwiającej każdemu dostęp do platformy wymiany myśli jest wizją bardzo naiwną. Jeżeli to miałby być powód dla którego social media zatrzymałyby Holocaust, to jest on nietrafiony. Choć spokojnie panie Musk – mam argument inny. Co wcale nie oznacza, że wesoły.
Jak już wspomniałem, jednym z aspektów sukcesu nazistów było scentralizowanie i podporządkowanie sobie „debaty” publicznej. W konsekwencji powstał system totalitarny bardzo podobny do tego, o którym pisał Orwell w powieści „Rok 1984”. Tamten system rościł sobie bezwzględny monopol na światopogląd, a wszelkie przejawy sprzeciwu bezwzględnie łamał.
Czy można sobie jednak wyobrazić reżym totalitarny w którym policja w ogóle nie jest potrzebna? Taki w którym nie trzeba cenzurować niewygodnej wiedzy, bo po prostu nikt jej nie szuka? Można, zrobił to Aldous Huxley w powieści „Nowy, wspaniały świat”. Napisanej zresztą jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy.
Huxley opisuje zupełnie inny rodzaj totalitaryzmu, w którym to nie tyle ciało jest zniewolone, co umysł. Ewentualny niepokój i refleksja łamane były podawaniem narkotyku – somy – który dostarczał ludziom czystej i płytkiej przyjemności. Podobnie działają portale społecznościowe, gdzie debata publiczna zostaje coraz bardziej spłycona merytorycznie i naładowana coraz większymi emocjami. To zaś sprawia, zgodnie ze znanym w uzależnieniach mechanizmem coraz większą tolerancję. Czy widząc po raz 30-ty w danym dniu czerwoną planszę z napisem „Pilne!” można się autentycznie poruszyć? Powstaje zblazowane społeczeństwo jak kania dżdżu pragnące jakichkolwiek poruszeń.
Co to ma wspólnego z Holocaustem? Mówiąc o jego potworności zapominamy o bardzo technicznym aspekcie jakim jest jego doskonałość organizacyjna. Świadczy ona zresztą o jeszcze większym wynaturzeniu nazistów, bo gdy niemieckie dywizje na froncie wschodnim cierpiały na permanentne braki w aprowizacji Eichman dysponował swobodną ilością pociągów do zwożenia węgierskich Żydów do komór gazowych. W każdym jednak razie była to perfekcyjna fabryka zbrodni, w której nowoczesna machina biurokratyczna zwróciła się przeciw nowoczesnym ideałom.
W biurokracji i organizacji zaś emocje przeszkadzają, a liczy się czyste wyrachowanie. Tu wbrew pozorom potrzebne było sto procent rozumu i zimnego opanowania, co zauważyli po wojnie Horkheimer i Adorno wskazując, że czysto instrumentalne potraktowanie racjonalności może doprowadzić do jeszcze większych okrucieństw niż jej brak.
Takie coś w social mediach jest niemożliwe. Z pewnością możliwy byłby kilkudniowy, krwawy zryw czy pogrom. Ale zorganizowana, wielomiesięczna machina śmierci? Nie, panie Musk – ma pan rację, to niemożliwe. Ale nie dlatego, że to okrutne, a dlatego, że to nudne. Współczesny nazista po trzech dniach wybijania szyb w żydowskich sklepach by się znudził i przeszedł do nowego challenge’a który wyskoczy mu na wallu. Czy taka wizja satysfakcjonuje Muska? Nie wiem. Mnie nie satysfakcjonuje w ogóle.
Polecana lektura:
S. Vaidhyanathan – Antisocial media
M. Gladwell – Small Change
N. Postman – Zabawić się na śmierć
Co prawda nie planuję ustawiać wyników wyborów w USA, ale swój kubek na dotacje też mam i zapraszam do wsparcia 😉
https://buycoffee.to/filozofiadlajanuszy