Co robić, gdy nie wiemy co robić?

W trudnych sytuacjach ludzie często popadają w dwie skrajności: naiwnie wierzą w cuda lub wprost przeciwnie, oczekują tylko pewnych rozwiązań. Tymczasem codzienne życie pokazuje nam jak często coś robimy opierając się tylko na niepewnych przypuszczeniach… i całkiem nieźle sobie z tym radzimy.

Nie ma chyba gorszych słów jakie może usłyszeć załamany człowiek jak „weź się w garść”

Dziękuję za radę! Że też mi to do głowy nie przyszło! Cóż, tego typu rady są po prostu trochę bezmyślne. Pomijając już nawet przypadki klinicznej depresji, którymi bezwzględnie powinien zająć się lekarz to ciężko nam na własne życzenie zmienić przekonania w jakiejś sprawie. Nie sięgajmy może daleko: czy potraficie z miejsca uznać, że 2+4 = 7? Można udawać, że się w to wierzy, można sobie to wmawiać, ale to po prostu samooszukiwanie. Nie da się dobrowolnie uwierzyć, że 2+4 = 7.

W ogóle nie da się zmienić przekonań z własnej woli. Można poszerzyć swoją wiedzę, poznać nowe argumenty i na tej podstawie przyjąć nowy punkt widzenia. Można ulec manipulacji albo zostać wprowadzonym w błąd. Ale nie ma takiej możliwości, że ktoś szczerze i z całego serca uwierzy w to, że 2+4 = 7, by po chwili pstryknąć palcami i powiedzieć „o, a teraz nie 7 tylko 10!”. Naszych przekonań nie można po prostu zmienić na własne życzenie tak jak na własne życzenie można sobie coś wyobrazić.

Wyobraźmy więc sobie, że jest ciężko. Świat wydaje nam się do dupy, przyszłość rysuje w czarnych barwach a nadziei brak. Bo dlaczego miałaby być?

„Dlaczego” to bardzo ważne pytanie. Dlaczego mam wierzyć, że Ziemia się kręci wokół Słońca? Dlaczego mam uznać, że Rosja jest większa od Austrii? Dlaczego miałbym być pewien, że Mieszko I nie był królem? Albo, że w ogóle był? Pytanie o źródła, o dowody i gwarancje to coś, co nauka kocha i czego nasza cywilizacja potrzebuje.

Problem pojawia się gdy widzimy tu sytuację w dwóch barwach.

Z jednej strony rzeczy pewne, niepodważalne i ostatecznie udowodnione, nie budzące żadnych wątpliwości. Z drugiej zaś zabobony, myślenie życzeniowe i inne gusła, których należałoby się wstydzić, a już na pewno nie brać na poważnie. Tyle tylko, że to nie jest takie proste.

Nie raz podchodzono do poszukiwania rzeczy absolutnie niepodważalnych. Tego czego wiadomo absolutnie i w sposób nie budzących wątpliwości. Najsłynniejszy chyba atak przypuścił w XVII wieku Kartezjusz dochodząc do wniosku, że wszystko może być po prostu jednym wielkim snem a zasady fizyki i matematyki złudą wprowadzoną przez złego ducha. Niepodważalne było tylko to, że wątpi i myśli, a skoro myśli to jest.

Jednak i ten wniosek jest mocno niepewny. 100 lat po Kartezjuszu Dawid Hume doszedł do wniosku, że „ja” które rzekomo myśli to też dosyć niepewna konstrukcja. Bo co to właściwie znaczy „ja”? Dlaczego mam mieć pewność, że „ja” sprzed 5 minut to ten sam „ja” który jest teraz? Zdaniem Hume z „Myślę więc jestem” zostaje jedynie „jest jakieś myślenie”. To cała wiedza niezaprzeczalnie pewna, niektórzy dorzucają do tego zdania typu „kawaler nie ma żony”. Niezależnie czy to prawda, to musicie przyznać, że zapas naszej pewnej wiedzy na chwilę obecną nie robi wrażenia.

Jeżeli ktoś więc chce wyznawać poglądy tylko i wyłącznie niezaprzeczalnie prawdziwe, to ma dosyć spory problem.

Bertrand Russell opowiadał kiedyś anegdotę jak pewna solipsystka dziwiła się, że nikt inny nie wyznaje tego poglądu filozoficznego. Solipsyzm to przekonanie, że cały świat, wszystko co obserwujemy dzieje się wyłącznie w naszej głowie. Krótko mówiąc, istnieję tylko ja i nikt ani nic więcej. Abstrahując od słuszności takiej postawy życiowej zwróćmy uwagę, że wymaga ona sporej dozy praktycznej hipokryzji!

Solipsysta nie może bowiem praktycznie funkcjonować bez zawieszenia swoich przekonań, podobnie jak totalny sceptyk

Totalny sceptyk czy chce czy nie chce, musi założyć, że lodówka którą widzi istnieje naprawdę, że ser który jadł rano nie jest trujący i że jak zrobi sobie do tego herbatę to nie wywoła końca świata. Na wszystkie te rzeczy takiego absolutnie pewnego dowodu nie ma… ale nie ma też takiego, który by je podważał.

Pomiędzy pewną wiedzą a absolutnym fałszem znajduje się masa możliwych wariantów prawdopodobieństwa, które musimy w jakiejś mierze dopuszczać i akceptować.

Weźmy na ten przykład sytuację w której skończyły nam się pieniądze. Wiele osób w tym momencie sprawdza kieszenie w spodniach w poszukiwaniu zagubionego banknotu. Czy są przekonani, że coś tam znajdą? Raczej nie. Ale gdyby szczerze wierzyli, że w kieszeniach nic nie ma to nawet by tam nie zaglądali.

Kluczem do „wzięcia się w garść” nie jest zmuszenie się do wiary w to, że „wszystko będzie dobrze”.Chodzi raczej o uświadomienie sobie kilku rzeczy.

Po pierwsze – że na co dzień postępujemy tak, jakbyśmy mieli pewne przekonania, nawet jeśli ich oficjalnie nie deklarujemy. Najlepiej pokazał to William James atakując agnostyków, którzy deklarowali zawieszenie sądu w sprawie istnienia lub nieistnienia Boga. Amerykanin konkludował: co z tego, że deklarują brak sądu, jeżeli w praktyce oznacza to postępowanie identyczne do ludzi o ateistycznym światopoglądzie?

Po drugie, że nie możemy z własnej woli w coś uwierzyć, ale jak najbardziej możemy zdecydować o naszym zachowaniu w danej sytuacji. Jeżeli wylądował na bezludnej wyspie na środku Oceanu to ma pełne prawo sądzić, że ratunek szybko nie nadejdzie. Ale może w tej sytuacji albo usiąść na plaży i płakać, albo zastanowić się „gdyby jednak jakimś cudem miał nadejść, to jak mogę swoimi działaniami zwiększyć na to szanse?”. To nie myślenie życzeniowe czy quasi-narkotyczny optymizm.

To po prostu zdrowy rozsądek.

Bibliografia:
W. James – Prawo do wiary
J. Schellenberg – Religia ewolucyjna

Komentarze