Dyskusja o cenzurze pokazuje, jak bardzo nie rozumiemy tego zjawiska

Na czym właściwie polega „cenzura”? Odpowiedź trójkowego gimnazjalisty brzmi: ktoś nam czegoś nie pozwala mówić albo publikować. Odpowiedź jest poniekąd prawidłowa. Tak to działało kiedyś, kiedy sama koncepcja wolności słowa powstawała: przychodził urząd cenzury i zamykał drukarnie. Albo konkurencyjne dla rządowej stacje radiowe i telewizyjne (w czasach nam nieco bliższych).

Wolność, która polega na tym, że nikt nam nie zamyka gazety nazywa się wolnością negatywną. Ale czy aby brak zakazów jest naprawdę tożsamy z wolnością? Weźmy taką sytuację: rząd nie broni wydawać gazety, ale za to kupuje główną sieć salonów prasowych i nie przedłuża umowy na dystrybucję opozycyjnych tytułów. Nikt niczego nikomu nie broni – dalej w teorii można zorganizować dystrybucję prasy niezależną od rządu, z żadnymi oficjalnymi. W praktyce oznacza to jednak wyeliminowanie opozycji do ram niszowej prasy dla garstki sfrustrowanych inteligentów, nie mających na nic wpływu.

Jeżeli weźmiemy pod uwagę wyłącznie kraje zachodu, to taki wymiar ma właśnie współczesne cenzura. Jest to ograniczenie wolności pozytywnej, czyli faktycznej możliwości skutecznego działania.

Obecnie prawie nikt nie przegląda sieci wchodząc pod konkretne adresy. Raczej zdajemy się na to co (rzekomo na podstawie naszych gustów i obserwowanych kont) zaserwuje nam algorytm Facebooka, Twittera czy Youtube. W praktyce algorytm jest narzędziem do robienia pieniędzy i rządzi się swoimi bliżej nieokreślonymi prawami do których naturalnie dostępu nie mamy, bo to święcie chroniona tajemnica. Ale doszło do takich absurdów, że pisanie o „gwałtach”, „narkotykach” czy „samobójstwach” może się algorytmowi nie spodobać, choćby był to artykuł eksperta od patologii społecznych.

I to jest mój zarzut pierwszy: traktowanie cenzury wyłącznie jako zamachu na wolność negatywną. To myślenie może faktycznie miało racje bytu w czasach klasyków liberalizmu, gdzie wredni Stuartowie, Burbonowie i religijni inkwizytorzy chodzili po warsztatach i zabierali prasy drukarskie. Wtedy wystarczyło się domagać, aby nikt nie blokował druku. Ale czasy się zmieniły, zmieniła się technologia i sytuacja społeczna. Teraz to nie król i rząd są najpotężniejszymi graczami na rynku i nie trzeba bata i zakazów, żeby skutecznie komuś zamknąć usta. Jeżeli ktoś nie ma realnych szans się wypowiedzieć, to jest to tożsame z zakazem tej wypowiedzi, nawet gdyby takowego formalnie nie było.

Ale to nie wszystko. Bo ciągle omawia się cenzurę za to CO się mówi, a nie za to JAK się mówi.

Tymczasem rozróżnienie formy i treści jest skrajną naiwnością. Gdybym miał powiedzieć co jest bardziej szkodliwe: wielostronicowy esej na temat Alfreda Rosenberga, głównego ideologa NSDAP czy kilka filmików o kotach to oczywiście oskarżę biedne kotki. Ludzie, którzy dziś głoszą nazistowski przekaz nie zaczynali od esejów. Raczej by ich nie zrozumieli. Esej to coś pisanego pod grono wąskiej garstki, która z kolei odpowiada zazwyczaj repliką. Tak to zresztą wyglądało jeszcze niedawno z nauką, kiedy badania były wykorzystywane przez oczytanych w temacie ekspertów, a nie twitterowych hunwejbinów wykorzystujących je do zasypania spamem przeciwnika (to się nazyzwa „galop Gisha”).

Wróćmy jednak do naszych współczesnych brunatnych. Specyfika ich mediów daje się dosyć łatwo opisać. Po pierwsze, preferowane są formy krótkie. Tiktoki, memy, te sprawy. Jeśli formy dłuższe to praktycznie nigdy tekst, zawsze wideo albo podcast. Dlaczego?

Walter Ong w świetnej książce „Oralność i piśmienność” podaje taki przykład, gdy rosyjski uczony pojechał robić badania na głębokiej Syberii wśród rdzennych mieszkańców tych ziem. Te badania wykazały fascynującą rzecz, były prowadzone w jednej grupie etnicznej, ale różnych wsiach. W części z tych wsi dotarła już edukacja i przynajmniej część ludzi w podstawowej formie opanowała pismo. I co się okazuje? We wsiach „piśmiennych” ludzie pytani co z grupy „piła, siekiera, młotek i pieniek” nie pasuje częściej odpowiadali, że pieniek (bo to nie jest narzędzie). Wsie „niepiśmienne” odpowiadały, że młotek, bo młotka nie używa się przy pracy z drewnem. Wsie piśmienne z grubsza odpowiadały na pytanie „Metale szlachetne nie rdzewieją, złoto jest metalem szlachetnym, czy złoto rdzewieje?”. Ludzie, do których pismo nie dotarło nie rozumieli w ogóle koncepcji prostego sylogizmu. Odpowiadali raczej „po co ci taki metal”, „nigdy takiego metalu nie widziałem” itp.

Po prostu, samo wprowadzenie pisma okazuje się zmieniać podstawowe struktury poznawcze. I to nie tylko u ludzi, którzy z tych mediów korzystają. Mamy bowiem zjawisko tzw konwergencji medialnej, gdzie media upodabniają się do siebie. Wprowadzenie pisma do kultury ustnej zmienia także sposób mówienia. O czym zresztą rozmawiamy z ludźmi w „realu”? O tym co napisali w sieci. To nie ma wiele wspólnego z sokratejskimi dialogami.

Także jeżeli media wspierają jakieś radykalne ruchy, to nie dlatego że pozwalają komuś coś pisać, ale dlatego, że promują taki a nie inny sposób myślenia, które pewne grupy faworyzuje. Budują sposób konsumpcji treści a nie konsumpcji konkretnych treści. Już kilkadziesiąt lat temu krytycy zauważyli, że w telewizji program o gotowaniu w sekundę można zmienić na taki o zbrodniach wojennych by następnie przełączyć na program o hodowli świń. A co dopiero w Internecie, kiedy nawet przełączać kanału nie trzeba! To nie jest normlany sposób funkcjonowania człowieka. Normalny człowiek nie przechodzi od zabójstw do ciasta orzechowego w ułamku sekundy.

Czy to znaczy, że popieram rządowy pomysł? Nie, bo w identyczny sposób mija się on z problemem jak jego krytycy. Po prostu lamentuję nad problemem, którego skala jest ogromna. Polityka Mety (Facebook), Alphabetu (Google) i kilku innych koncernów kształtuje de facto cały internet, bo nawet jak nie masz żadnego z ich produktów (a to bardzo trudne, Google robi np. wtyczki do statystyk na stronę, o reklamowych nie wspomnę) to mają je inni. A z innymi się musisz liczyć, bo internet to jest jednak sieć komputerowa.

Żeby było tego mało, żadna możliwa konkurencja nie jest możliwa. Każdy wyróżniający się startup dostaje szybko ofertę nie do odrzucenia: albo się sprzedajesz, albo się zwijasz (tzw strategia buy or bury). Google zdobyło tak 250 firm, w tym takie „nieznaczące” jak Youtube czy Android.

Wszystko powyższe pozwoliło takim ludziom jak słynny grecki ekonomista Jannis Varoufakis stwierdzić, że nie mamy już do czynienia z kapitalizmem, lecz z jakąś formą „technofeudalizmu” gdzie „tradycyjni” kapitaliści muszą się opłacać platformom takim jak Google czy Amazon, żeby móc działać. Między innymi z tych powodów system ten jest zdaniem Greka nieczuły na klasyczne rozwiązania takie jak przymusowy podział firm lub nawet ich nacjonalizacja.

Czy to prawda? Nie wiem. Wiem jedynie, że dyskusje na ten temat przez pryzmat metod z czasów Indeksu Ksiąg Zakazanych i blokowanie tej czy innej strony jest mniej więcej równie adekwatna do dyskusji o tym, ile owsa powinny mieć zapewnione polskie dywizje kawalerii.

Wesprzyj mnie: https://buycoffee.to/filozofiadlajanuszy

Komentarze