Jak powstał dziwny pan ze stocka

Choć może to wydać się kuriozalne, jedną z najtrudniejszych czynności przy pisaniu tekstów jest znalezienie do niego dobrego obrazka.

Albo inaczej – jest to szalenie trudne, jeżeli chcesz to zrobić dobrze

Większość autorów nie ma na to jednak czasu. Wejdźmy więc na przykład na jakiś portal o finansach i gospodarce. Co tam znajdziemy? To zależy. Szwajcaria podnosi stopy? Zdjęcia monet i banknotów frankowych. FED robi to samo? Zielone portreciki prezydentów. A może coś o giełdzie? To wiadomo, nieopisany wykres kursu. Chyba, że akurat było jakieś tąpnięcie, to zobaczymy zdjęcie chwytającego się za głowę kolesia w koszuli patrzącego na czerwoną tablicę kursów.

To nie krytyka – sam bym nie umiał dobrać lepszych obrazków, przynajmniej przy zachowaniu takiego tempa tworzenia

Chcę zwrócić uwagę na coś innego. Mimo, że te wszystkie zdjęcia pieniążków i aktorów w garniturach nie wnoszą do tekstu kompletnie nic, to dosłownie każdy artykuł jest nimi opatrzony. I choć przyczyn może być wiele, to przynajmniej w moim wypadku wciskanie na siłę bezsensownych obrazków ma jeden powód: algorytmy.

Z jakiegoś bliżej mi nieznanego powodu współczesny internet lubi zdjęcia.

Nie chodzi mi oczywiście o takie strony jak Instagram czy Pinterest. Ten sam tekst opatrzony zdjęciem będzie przez algorytmy Facebooka i Google preferowany bardziej niż tekst goły. To samo zresztą dotyczy nawet WordPressa, czyli systemu na którym stoi lwia część stron internetowych. Ciężko jest tam znaleźć szablon, który, dla przynajmniej przyzwoitego wyglądu nie wymagałby zdjęć lub solidnego przerabiania.

Ta fascynacja obrazkami sama w sobie jest ciekawa, ale dzisiaj skupmy się na skutkach jakie za sobą niesie

W 1943 roku psycholog społeczny Kurt Lewin zbadał zwyczaje żywieniowe amerykańskich rodzin. Okazało się, że nie wszyscy mają jednakowy wpływ na to co jedzą. W większości rodzin jedna z osób robiła zakupy, szykowała jadłospis i gotowała. Reszta jadła to co było podane.

Lewin nazwał taką osobę „gatekeeperem”

Po polsku tłumaczy się to jako „odźwiernego”, „bramkarza”, „selekcjonera” itp. Chodzi generalnie o osobę decydującą o tym kto wejdzie do środka, np. do klubu albo na koncert. Lewin opisał istnienie swoistych gatekeeperów selekcjonujących co konkretnie trafi na stół. Ale prawdziwą karierę zjawisko gatekeepingu zrobiło w medioznawstwie.

Zdecydowana większość informacji jakie kiedykolwiek w życiu zdobyliśmy dochodziła do nas przez pośredników

Naocznie o istnieniu kontynentu po drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego przekonał się Krzysztof Kolumb – ja wiem o tym z książki. O istnieniu samego Kolumba zresztą też, podobnie jak wszyscy czytelnicy. Ale o istnieniu jakiegoś Krzysztofa, chłopa pańszczyźnianego, który w tamtym czasie mógł orać ziemię na pańskim polu pod Sandomierzem nie mam zielonego pojęcia, podobnie jak nikt ze współczesnych. Nie mamy na to szans, bo w którymś momencie ktoś uznał, że nie ma sensu przekazywać wspomnienia o istnieniu jakiegoś tam chłopa spod Sandomierza dalej.

Ktoś może powiedzieć, że informacja ta nie była istotna. Ale o to się właśnie rozchodzi: jakie kryteria ma spełniać istotna informacja i kto o ich spełnieniu ma decydować?

Co roku aspirujący pisarze, scenarzyści, dziennikarze itd. wysyłają do wydawnictw i redakcji swoje maszynopisy, licząc, że oto pisana jest im kariera nowej Olgi Tokarczuk. Niestety, zdecydowana większość z nich zostają odprawiona z kwitkiem. Talent na miarę Pulitzera czy Nobla musi bowiem najpierw zmierzyć się z pracownikiem, na pewno nie najwyższego stopnia, który dokona wstępnej selekcji czy dana publikacja się do czegoś nadaje, czy nie. O tym, że tacy ludzie czasem też się mylą niech świadczy historia o tym, gdy w początkach zespołu jedno z wydawnictw płytowych odmówiło współpracy z Beatlesami.

Gdy powstał internet, towarzyszyło mu entuzjastyczne przekonanie, że oto skończyła się dyktatura medialnych gigantów decydujących o tym, kto ma szanse się wybić, a kto nie

W końcu każdy może sobie teraz opublikować swój tekst, film, książkę czy co tam chce w sieci bez pośrednictwa żadnych zmęczonych życiem recenzentów. Mogę to zrobić ja, moja babcia, wujek Staszek i… milion innych osób. To zaś sprawia, że paradoksalnie cofnęliśmy się do punktu wyjścia.

Problemem gatekeeperów w mediach tradycyjnych było to, że blokowali oni dostęp autorów do publiki.

Dzisiaj sytuacja jest paradoksalna: dostęp do publiki ma każdy, przez co nie ma go nikt. Miliony filmów, tekstów czy stron tylko pozornie są równe. Nikt nie szuka na dziesiątej stronie wyników Google ani ręcznie nie sprawdza ulubionych autorów, czy nic nie wrzucili. Walka o uwagę redaktora w telewizji zamieniła się w walkę o uwagę algorytmu Youtube czy innego portalu. Ze wszystkimi absurdami jakie z tego wynikają.

Bibliografia:
M. Szpunar – Wyszukiwarka Google jako współczesny gatekeeper

Komentarze