O ile odkrycia w naukach ścisłych pozwalają uznać stare teorie za fałszywe, w humanistyce mówimy raczej o rozwoju i reinterpretacji.
Punktem wyjścia do rozważań nad tym tekstem były fajnokatolików poglądy na zakaz aborcji
„Fajnokatolicy” to osoby wierzące, którym blisko do Kościoła, a jednocześnie stoją niemal na antypodach wobec ojca Rydzyka i Marka Jędraszewskiego. Na przykład, jak jeden mąż potępili prawny zakaz aborcji wprowadzony przez Trybunał Julii Przyłębskiej.
Ale czy to aby nie jest hipokryzja?
Stanowisko Kościoła wobec aborcji jest jasne. Katechizm wydany w 1992 roku bez ogródek mówi, że aborcja (w przeciwieństwie do np. prezerwatyw) nie jest sprawą sumienia i zakazać mają jej także władze świeckie. Dodając do tego odrębną kwestię jaką jest zakres polemiki którą katolik może toczyć ze stanowiskiem swojego Kościoła sprawa jest jasna: albo klaszczesz z uznaniem prezesce (czy raczej: prezesowi) i ich ludziom, albo zawijasz się z Kościoła. Inaczej jesteś, co tu dużo mówić, hipokrytą.
Jest z tym jednak pewien problem. W tymże samym katechizmie jest bowiem taki oto fragment:
Prawo do korzystania z wolności jest nieodłącznym wymogiem godności osoby ludzkiej, zwłaszcza w dziedzinie moralności i religii. Prawo to powinno być uznane przez władze świeckie oraz chronione w granicach dobra wspólnego i porządku publicznego.
No nic szczególnego, w tym akurat wszyscy się zgadzają. Jednak trzeba przypomnieć, że niecałe 130 lat wcześniej papież Pius IX wydał słynny Sylabus: listę błędnych poglądów, jakich katolik podzielać nie może. I co tam jest? A no na przykład takie oto dekadenckie przejawy zepsucia moralnego:
Każdy człowiek ma swobodę wyboru i wyznawania religii, którą przy pomocy światła rozumu uzna za prawdziwą.
W naszej epoce nie jest już użyteczne, by religia katolicka miała status jedynej religii państwowej, z wykluczeniem wszystkich innych wyznań.
Chwalebne jest więc, że w pewnych krajach uważanych za katolickie ustawy zezwalają, by przybysze mogli tam sprawować publicznie swoje nabożeństwa.
Coś tu nie pasuje. To w końcu jakie jest stanowisko Kościoła Katolickiego w sprawie wolności wyznania? W sylabusie papież ją potępiał. We współczesnym katechizmie: wzywa do ochrony. Czy może Kościół zmienił zdanie?
I tak, i nie.
Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że zmiana poglądów jest oczywista, gdyż oba stanowiska są nie do pogodzenia, tak jak nie do pogodzenia są zdania „Ziemia jest płaska” i „Ziemia jest okrągła”. Jednak Ziemia była okrągła tak dzisiaj, tak 130 lat temu jak i w czasach, gdy wierzono że jest płaska. Natomiast fakty życia społecznego, takie jak wolność religijna nie są martwym obiektem praw fizyki, tylko żyjącym tworem.
Zostawmy Kościół na boku i weźmy kogoś, kto uważał, że czarni co prawda nie są obecnie równi białym, ale za kilka pokoleń może się to zmienić. Czy takiego człowieka można uważać za liberała? Oczywiście, że tak, pod warunkiem, że mowa o Thomasie Jeffersonie, zmarłym blisko 200 lat temu Prezydencie USA, który był człowiekiem bardzo postępowym jak na swoje czasy.
Słowo klucz: jak na swoje czasy.
To co łączy dzisiejszych katolików czy liberałów ze swoimi poprzednikami z dawnych epok nie jest zgadzanie się kropka w kropkę w zakresie proponowanych rozwiązań problemów, a pewien sposób myślenia którymi powinni kierować się w poszukiwaniu współczesnych odpowiedzi na nie. Czasami może on wręcz prowadzić do wniosków sprzecznych z tym co głoszono dawniej. 200 lat temu konserwatyści domagali się wprowadzenia monarchii absolutnej, dziś taka postawa byłaby żądaniem wprowadzenia rewolucji politycznej, czyli czegoś co jest zaprzeczeniem postawy konserwatywnej.
Wbrew pozorom nie jest to furtka do dzikiego relatywizmu
Takowy jest możliwy tylko, jeżeli uzna się dowolny fakt kulturowy np. Biblię za istniejący w dwóch kontekstach – „ich” wtedy i „naszego” dzisiaj. Tymczasem pomiędzy wtedy i dziś istniało jeszcze kilkadziesiąt pokoleń ludzi, którzy Biblię zgłębiali i analizowali. Jakiś badacz przeanalizował Ewangelię i uznał, że Jezus Chrystus to personifikacja halucynogennego grzyba. Cóż, nawet jeśliby to była prawda, to nie sposób pominąć w określeniu ducha Ewangelii tego, że przez blisko dwa tysiące lat ludzie, tak teiści jak ateiści żadnego grzyba tam nie widzieli. Nie można pominąć tego faktu jeżeli chcemy analizować „o czym mówi Biblia”.
Często zarzuca się humanistom, że ich twierdzenia są niefalsyfikowalne. Znaczy to tyle, że nie można skonstruować eksperymentu który mógłby ewentualnie wykazać ich fałszywość. To prawda, w takim sensie falsyfikacji w humanistyce nie ma. Ale nie oznacza to, że każdy pogląd jest równoważny: nawet nie tyle w teorii, co w praktyce.
Kiedyś przeczytałem, że tym się różni humanista od naukowca, że ten drugi szuka porozumienia z resztą kolegów, a ten pierwszy wręcz odwrotnie: tam gdzie wszyscy się zgadzają on szuka dziury w całym. Jeżeli już jest to teza nieprawdziwa to raczej z uwagi na błędne określenie postawy naukowców, gdyż do humanistów pasuje doskonale.
To właśnie to permanentne dążenie do zaburzenia zastanego porządku i krytyczne roztrząsanie jest najlepszą gwarancją, że głoszenie totalnych bzdur na dłuższą metę nie przejdzie.
Jak weźmiemy dowolnego myśliciela z przeszłości to ze świecą szukać dziś kogoś kto co do joty z nim się zgodzi. A jednocześnie ciągle są niemal fanatyczni wyznawcy Arystotelesa czy Freuda, ludzi których niektóre poglądy w najlepszym wypadku zwalają z nóg swoją naiwnością – właśnie dzięki tej nieustannej krytyce, która potrafi oddzielić i uznać za wartościową esencję z pominięciem czasowo uwarunkowanych przypadłości.
Pytanie na ile ta zmiana może być głęboka i czy może być pewnego dnia tak, że nawet istnienie Boga Kościół uzna za pewnego rodzaju historyczny skrót myślowy?
Cóż, są na zachodzie odłamy protestanckie, które są już na granicy takiego poglądu. Jednak należy zastanowić się czy jest jakiś wspólny mianownik, który na bardzo odległym poziomie łączy tych ludzi z religią? Moim zdaniem jest, bo gdyby było inaczej to zamiast bawić się w „niewierzących chrześcijan” byliby po prostu ateistami. A nie są.