Najważniejsza lekcja z 3 maja 1791?

Choć pierwsza europejska konstytucja okazała się w praktyce wyłącznie symbolem, zawiera w sobie unikalny przepis niespotykany w żadnej innej: że co 25 lat trzeba poddać ją pod ocenę i ewentualną zmianę.

Nie „można” ale właśnie „trzeba”.

Ten unikalny zapis o nadzwyczajnym trybie zmiany konstytucji został następnie powtórzony w polskiej konstytucji marcowej z 1921, ale poza tym pozostaje normą nieznaną w żadnej innej ustawie ustrojowej. Mimo to, gdy sięgniemy do mentalności i światopoglądu ludzi z końca XVIII wieku jasno zrozumiemy dlaczego zdecydowano się na taką regulację i, w mojej opinii, docenimy słuszność tych argumentów w dzisiejszym kontekście.

Zacznijmy od tego, że konstytucja 3 maja nie zadowalała nikogo, w tym jej twórców.

Opozycja magnacka sprzeciwiała się jakimkolwiek zmianom, reformatorzy domagali się zaś dużo mocniejszych zmian, w to wszystko wtrącał się jeszcze król Stanisław August Poniatowski. W efekcie powstał dokument szkalowany z jednej strony jako wyraz rewolucji, z drugiej zaś jako anachroniczny półśrodek. To drugie stanowisko było bliskie także dwóm najważniejszym redaktorom aktu: Hugo Kołłątajowi i Ignacemu Potockiemu.

Twórcy konstytucji uznali jednak, że lepiej mierzyć zamiary na siły i spróbować umiarkowanych reform które mają szanse powodzenia, miast gruntownych, ale takich które upadną pod naporem przeciwników krajowych i zagranicznych (jak się oczywiście okazało, nawet te kompromisowe ustalenia rychło zostały obalone).

Próbowano więc przemycić do zapisów aktu słowa, które w przyszłości mogą być interpretowane inaczej niż w chwili powstania, a przede wszystkim: wymuszono regularne poddawanie Konstytucji pod osąd i możliwość odrzucenia tego, co uznano za nieprzystające do nowych warunków.

Była to kwintesencja myślenia epoki, której wyrazem była Konstytucja 3 maja: oświecenia

Ludzie oświecenia wierzyli w nieustanny postęp. Ich zdaniem historia zmierza od prymitywnych stadiów do coraz bardziej rozwiniętych, a z czasem wiedza i nauka pozwolą zbliżać się ludzkości do coraz większej szczęśliwości i dobrobytu. Prowadziło to często do pogardy wobec dawnych czasów i tradycji, ale w przypadku twórców Konstytucji osiągnęło poziom największej samokrytyki: świadomości, że ich własne rozwiązania z czasem też zostaną uznane za przestarzałe i anachroniczne.

W poprzednim wpisie pisałem o Tomaszu Hobbesie, który uznał, że wszelka władza jest efektem umowy społecznej między ludźmi.

Koncepcja takiej umowy była bliska ludziom oświecenia, ale w nieco innej niż proponował Hobbes, zwolennik absolutyzmu, wersji. Szli raczej za myślą Johna Locke, który uważał, że władza nie tylko powstaje, ale również trwa na mocy umowy między ludźmi. Są oni jej stałą stroną, mają prawo do jej egzekucji i zmiany. Stąd też sama idea spisania konstytucji, jaka wówczas w kilku krajach, w tym w Polsce się pojawiła. Jednak Polacy wyprowadzili dalej idące wnioski, do których doszedł niemal równocześnie z nimi Thomas Jefferson, jeden z ojców założycieli USA.

„Ziemia należy do żyjących, nie do umarłych”

Te słowa Jeffersona z listu napisanego w 1789 roku stały się wielokrotnie cytowaną podkładką ideologów przeróżnych rewolucji. Dalej pisał on, że prawa powinny co 19 lat (czyli co jedno pokolenie) być uchylane i pisane na nowo. Sama możliwość zmiany nie była wystarczająca, gdyż ludzkie słabości sprawiają, że obrońcy starego porządku na drodze łapówek i innych przekrętów mogą go bezkarnie bronić.

Kilka lat później władzę we Francji objęli jakobini, wprowadzając rządy terroru i „rozpoczynania na nowo” (zmieniono nawet stary kalendarz, a czas zaczęto liczyć od początku!). Zapewne to sprawiło, że Jefferson nieco złagodził swoje poglądy. W 1816 roku, mając lat 73 pisał:

„Niektórzy spoglądają na konstytucje z świętoszkowata czcią, jakby na arkę przymierza, której niegodna jest tknąć ręka ludzka. Przypisują oni bowiem ludziom ubiegłego wieku nadnaturalną mądrość i przekonani są, ze ich dzieł nie godzi się poprawiać. Znalem ten wiek dobrze, należałem doń i wraz z nim się trudziłem. Dobrze zasłużył się on krajowi. (…) Nie jestem bynajmniej zwolennikiem częstych i niewypróbowanych zmian praw i konstytucji. Uważam, ze lepiej jest cierpliwie znosić drobne niedoskonałości prawa, ponieważ gdy je poznamy, dostosowujemy się do nich i znajdujemy praktyczne sposoby naprawy ich złych skutków. Ale jestem także przekonany, że prawa i instytucje rządowe muszą rozwijać się wraz z postępem umysłu ludzkiego. (…) Moglibyśmy z równym powodzeniem wymagać od człowieka, by nosił ubranie z czasów swego dzieciństwa, jak żądać, aby cywilizowane społeczeństwo nadal trwało pod rządami swych barbarzyńskich przodków. Ten to właśnie niedorzeczny pomysł pogrążył niedawno Europę w morzu krwi. Monarchowie jej, zamiast mądrze podporządkować się stopniowo zachodzącym zmianom, zamiast je popierać i przystosowywać się do ogólnego postępu, uczepili się dawnych uroszczeń, okopali się wśród starych nawyków i zmusili swoich poddanych, aby ci na drodze krwawej przemocy szukali pochopnych i zgubnych zmian, które, gdyby je poddano spokojnym rozważaniom i zbiorowej mądrości narodu, przybrałyby stosowne i zbawienne formy.”

Nie mówi tu już do nas rewolucjonista i antytradycjonalista, a raczej zdroworozsądkowy sceptyk. Powiedziałbym nawet, że niewiele już go dzieli od umiarkowanych konserwatystów, którzy jak Michael Oakeshott jasno widzieli, że obskuranckie trwanie przy przestarzałych rozwiązaniach jest równie absurdalne jak rewolucyjne żądania wprowadzenia utopijnych porządków.

Od tamtych czasów minęło 230 lat. Konstytucja 3 maja jest zabytkiem przeszłości, jednak ta amerykańska, niemal niemożliwa w praktyce do zmiany, ciągle funkcjonuje.

Prawa ustalone przez garstkę plantatorów rządzą do dziś światowym imperium i sprawiają, że wybory prezydenckie toczą się de facto w kilku stanach, zaś blisko 40 milionów mieszkańców Kalifornii reprezentuje tyle samo senatorów, co 580 tysięcy obywateli stanu Wyoming. Cóż, same absurdy amerykańskiego życia publicznego pokazują, że Jefferson miał przynajmniej trochę racji i autorzy tamtejszej konstytucji zrobili niemały problem przyszłym pokoleniom sztywną procedurą zmiany.

Wydaje mi się jednak, że lekcji z tamtych czasów zapomnieliśmy dziś nie tylko w kontekście amerykańskiego prawa

Obecnie nawet dużo młodsze niż amerykańska konstytucja wydają się być bardzo stare. Mimo to jakakolwiek dyskusja na temat pewnych rzeczy z miejsca wywołuje oburzenie jakby dokonywało się jakiegoś świętokradztwa. A nie możemy wpatrzeni w dogmaty, spisane co najmniej dekady temu patrzeć bezrefleksyjnie, udając, że nic wokół się nie zmienia. Nikt planując procedury wyborcze, przepisy o wolności słowa i wiele, wiele innych nie przewidział, że obalać rządy i wywracać do góry nogami indeksy giełdowe mogą nie tylko despoci z dziesiątkami dywizji, ale zwykła grupka troli internetowych. Nikt nie przewidział, że kampania wyborcza będzie prowadzona w sytuacji, gdy każdy dzieciak z komputerem może zmontować przy pomocy technologii deep fake fałszywe przemówienie prezydenta czy premiera.

Oświecenie było czasem odrzucania dogmatów.

Niektórzy, jak wspomnieni wcześniej terrorystyczni Jakobini popadli w swoisty „antydogmatyczny dogmatyzm”. Ale Kołłątaj, Potocki i Jefferson prezentują nam raczej zdrowy sceptycyzm i świadomość starzenia się instytucji tak, jak starzeją się inne wynalazki ludzkości. I tak jak urządzenia techniczne przechodzą do lamusa, gdy nie odpowiadają ludzkim potrzebom, tak urządzenia społeczne nie powinny być podnoszone do nienaruszalnych świętości.

Bibliografia:
E. Rostworowski – Ostatni król Rzeczypospolitej
T. Jefferson – listy do J. Madisona (1789) i S. Kerchevala (1816)

Komentarze