Bardzo możliwe, że gada głupoty!
Casio MDV-106. Spośród tysięcy dostępnych w każdej galerii handlowej modeli masowo produkowanych zegarków ten zaliczył swoje 5 minut w mediach w dosyć nieoczekiwanej roli: jako zegarek, który nosi Bill Gates. Paradoksalnie, podobnej reakcji zapewne nie byłoby, gdyby na nadgarstku byłego szefa Microsoftu pojawił się zabytkowy model Patka wart kilka milionów złotych, o jakichś tam Rolexach czy innych Omegach nie wspominając. Jak to wytłumaczyć?
Ponad sto lat temu różnica pomiędzy klasą wyższą a pozostałymi była widoczna na pierwszy rzut oka
Wykonywali oni inne zawody niż „pospólstwo”, byli dużo lepiej wykształceni, korzystali z innych rozrywek. Jednak podziały społeczne z różnych powodów zaczęły się zacierać. Coraz więcej było ludzi bogatych, którzy swój majątek zrobili całkiem niedawno, w przeciwieństwie do „starej” arystokracji posiadającej go od pokoleń. Mimo to w 1954 roku pewien profesor dostrzegł istotną różnicę między „nowymi” (czy też aspirującymi) bogaczami, a starymi.
„U” przeciwko „non-U”
Pod tymi dziwnymi nazwami Alan Ross skrył dwie grupy społeczne. „U” to „upper class” czyli klasa wyższa. „Non-u” – ci którzy ledwo co do niej dołączyli lub dołączyć rychło planują. Ross przeanalizował język jakim „U” i „Non-U” się posługują. Kto wypadł bardziej „arystokratycznie”?
Ci, którzy w elicie są od niedawna!
Ross zauważył, że hiperpoprawny i bardzo wyszukany język dużo bardziej charakteryzuje osoby, które są w „towarzystwie” nieobyte. Przedstawiciele starych szlacheckich rodzin nie posługiwali się oczywiście językiem prostackim, ale potocznym. Widać to było nawet w powieściach – na pierwszy rzut oka ciężko było odróżnić utwór pisany przez hrabiego w piątym pokoleniu od takiego, który pisała córka sklepikarza z jako takim wykształceniem. Pisarze pochodzący z „non-u” używali bardziej pretensjonalnego słownictwa.
Co łączy Billa Gatesa z przedstawicielami brytyjskiej „U” i czym różnią się od celebrytów?
W obu przypadkach mamy do czynienia z czymś co po angielsku określa się jako „countersignalling” (tłumacząc dosłownie: przeciw-sygnalizowanie). Zjawisko to polega na manifestowaniu swojej pozycji społecznej przez jej… niemanifestowanie. Facet który może sobie kupić dowolny zegarek świata kupuje zwykłe Casio, arystokrata zamiast pytać „Pardon?” zapyta po prostu „What?”.
A naukowiec? Podobne zjawisko widzimy też w nauce i publicystyce!
Na studiach miałem mini-przedmiot zapoznający studentów ze sposobem pisania pracy magisterskiej, dobierania bibliografii itp. technicznych zabiegów. Prowadzący poruszył też kwestię języka jakim praca powinna być napisana. A raczej jakim być nie powinna napisana, bo facet (doktor regularnie publikujący w periodykach naukowych) wyciągnął kilka artykułów ze swojej dziedziny i powiedział, że choć siedzi w tym od iluś tam lat, to za cholerę nie ma pojęcia o co chodziło autorowi.
„Technobełkot” (ang. technobabble) to język który jest tak przeładowany specjalistycznymi zwrotami, że nawet dla autentycznych fachowców trudno jest go zrozumieć
Oczywiście, czasami mamy do czynienia z człowiekiem, który szczerze coś wie, ale za grosz mu talentu do jasnego formułowania myśli, lecz coraz częściej widać to wśród zwykłych szarlatanów. Wszelkiego rodzaju homeopatie, cudowne ziółka, witaminy lewo prawo i obojnoskrętne są reklamowane przy użyciu wyrazów z różnymi „mądrymi” przedrostkami typu „nano-”, „napro-”, „elektro-” itp. Nie jest to oczywiście tylko domena ścisłowców, światem humanistyki 20 lat temu wstrząsnęła książka „Modne bzdury” punktująca lewicowych intelektualistów z USA. Dziś przydałaby się podobna o wszystkich tropicielach „marksizmu kulturowego”, „neobolszewizmu” itp. prawicowych ideologów.
Podobny trend widzimy zresztą w posługiwaniu się tytułami naukowymi
Mało kto już raczej usilnie eksponuje swoje „magister” w dzisiejszych czasach, ale żaden domorosły ekspert z YouTube nie omieszka pochwalić się doktoratem, nawet jak zrobił go z zoologii, a w sieci kreuje się na speca od historii. Jeszcze gorzej jest w USA, gdzie przepisy o stopniach doktora są dużo bardziej liberalne, a co za tym idzie można je dostać równie łatwo jak swego czasu dyplom magistra na warszawskim Różycu. [2]
Oczywiście wszystko powyższe nie jest jakąś świętą regułą, ale zdecydowanie tendencją, o której warto pamiętać
Kiedyś czytałem na jakimś blogu radę, że jak przyczepi się do nas koleś krzyczący „wiesz kim ja jestem?!” to z góry wiadomo, że jest nikim i można go olać. Coś w tym jest. W dobie Alliexpress i „oryginalnych” koszulek Armaniego za 50 złotych eksponowanie wielkich logotypów raczej jest symbolem umysłowej biedy niż materialnego bogactwa. W czasach Harariego, Pinkera, Hawkinga i innych naukowców piszących bardzo trudne rzeczy w bardzo przystępnej formie nie sposób traktować naładowanych żargonem (i pseudożargonem) wystąpień inaczej niż jako ułomności w komunikacji albo celowego zamazywania własnej niekompetencji.
Jakiś czas temu widziałem wywiad ze stylistką, która dosyć niegramotnie tłumaczyła, że nie jest tak, że sandały i skarpety są złe, wszystko zależy od kontekstu. Ktoś się do niej przyczepił w komentarzach, że jak pan Janusz nosi Kuboty do skarpet to źle, ale jak Ronaldo zasuwa w klapkach Prady nałożonych na skarpetach to dobrze. Mówię – wypowiedź była bardzo nieprecyzyjna, ale chyba rozumiem o co jej chodzi: jest różnica między stylizowaniem się na dziada, a byciem dziadem. Tak samo jest z byciem mądrym czy wpływowym – tego nie zastąpi się żadnymi materialnymi ani językowymi sztuczkami.
Jeżeli Ci się podobało: