„Soft power”, czyli co łączy „Słowika” z chińskim rządem

O ile w każdym portalu i każdej gazecie dział „sport” jest wyraźnie oddzielony od polityki, to jest to zabieg bardzo pochopny. Wg teorii znanego amerykańskiego politologa sport jest bowiem ogromnym narzędziem władzy.

Gdy doszło do zamachów na WTC ówczesna administracja amerykańska znała tylko jedną odpowiedź

Cóż, trudno odmówić potęgi US Army. Podbój Afganistanu i Iraku był kwestią kilku tygodni a przeciwnik nie stawiał prawie żadnego oporu. Ale jednak tych wojen nie udało się wygrać. Dlaczego najpotężniejsze imperium militarne świata w zeszłym roku w pośpiechu musiało uciekać z Afganistanu? Bo zapomniało, że siła to nie tylko liczba czołgów i pod pewnymi kwestiami okazało się bardzo słabe.

Amerykański politolog Joseph Nye oddzielił dwie formy siły jakimi dysponuje państwo

Pierwsza, siła twarda (hard power) jest zrozumiała. Chodzi o siłę armii, możliwości finansowe itd. Jednak wbrew pozorom nie jest to potencjał wystarczający. Istnieje bowiem jeszcze coś takiego jak soft power – miękka siła. Weźmy na przykład polski ruch Solidarności w latach 80-tych. Dysponował on dużo mniejszymi środkami materialnymi niż władza, ale jego możliwości wcale nie były takie małe. Solidarność budziła ogromny respekt na zachodzie, na zachodnich polityków wywierana była presja aby walczącym Polakom pomóc, organizowane były zbiórki i marsze itd. Solidarność nie miała zdolności by coś na kimś wymusić, lecz miała ogromne by kogoś przyciągnąć.

To właśnie ten element odróżnia soft power od hard power

Zamiast środków przymusu mamy tutaj budowanie własnej atrakcyjności i wzbudzanie wobec siebie sympatii. Robimy to w różny sposób. Nye twierdził, że postrzegana przez pryzmat „american dream”, „Giwezdnych wojen”, westernów czy Coca coli amerykańska kultura odegrała ogromną rolę w wygraniu przez zachód zimnej wojny. Gdy w czasie stanu wojennego Jerzy Urban organizował akcję wysyłania śpiworów dla nowojorskich bezdomnych na warszawskich murach pojawiły się napisy „zamienię M3 w Warszawie na śpiwór w Nowym Jorku”. Tak bardzo atrakcyjna wydawała się Polakom Ameryka na tle prlowskiej szarzyzny.

A gdzie tu jest sport?

Jeżeli przyjrzymy się wielkim imprezom sportowym to szybko zauważymy, że ich organizacja zdumiewająco często przyciąga kraje których standardy pozostawiają sporo do życzenia. Rosja zorganizowała ostatni mundial i IO w Soczi, Chiny igrzyska w Pekinie robią drugi raz w ciągu 14 lat zaś bliskowschodni szejkowie poza wykupieniem kilku europejskich gigantów piłkarskich załatwili sobie następne mistrzostwa świata, o wielu drobniejszych imprezach nawet nie wspominając.

Zjawisko to – sięgające już czasów III Rzeszy – nazywamy sportwashingiem

Kraje o złej reputacji, mające problemy z prawami człowieka i demokracją bardzo często uciekają się do używania sportu jako swoistej ścierki mającej wyczyścić ich wizerunek. Co prawda niewiele osób zacznie kochać Rosję czy Chiny po takiej imprezie (choć i takich na pewno sporo będzie), to z pewnością takie wydarzenia sprzyjają wzrostowi nastrojów symetrystycznych. Kiedy Rosja czy Chiny przestają się jawić jako autorytarne zagrożenia dla światowego pokoju to władze państw zachodnich mają problem. Dzięki imprezom sportowym trudno pozyskać państwom autorytarnym sympatię, natomiast łatwo rozmydlić swoją odrębność od krajów demokratycznych. W świadomości społecznej konflikty z tymi krajami przestają pełnić rolę walki dobra ze złem a stają jedynie kolejnym politycznym sporem.

Dokładnie to samo zjawisko można też zobaczyć na niższym niż polityka międzynarodowa poziomie

Jakie jest na przykład ryzyko promowania w przestrzeni publicznej „Słowika”, „Masy” czy kręcenia kiczowatych filmów o „Nikosiu”? Te fakty nie wymażą ich grzechów, ale z pewnością pomogą je zrelatywizować. Nagle z bezwzględnych i – co przede wszystkim starają się wymazać – prymitywnych bandziorów powstają romantyczne historie rodem z „Ojca chrzestnego” (swoją drogą ta książka też wiele złego zrobiła dla wizerunku mafii na świecie). Niebezpieczni bandyci stają się nagle niesfornymi chłopakami, którzy trochę tam nabroili ale dadzą się lubić.

Kiedyś słyszałem, że największym sukcesem szatana jest przekonać człowieka o swoim nieistnieniu

Dokładnie tak samo działa wybielanie się. Nie chodzi o to, że państwa autorytarne albo gangsterzy nagle mają być kochani. Wystarczy, że będą się jawiły jako nijakie, bagatelne, stanowiące raczej mem lub ciekawostkę niż realne zagrożenie. Im nie zależy żebyśmy ich za swoje zbrodnie lubili. Wystarczy, że nie będziemy się tymi zbrodniami przejmować.

Bibliografia:
J. Nye – Soft power: jak osiągnąć sukces w polityce światowej

Komentarze