Gdyby przyzwolić na wszystkie propozycje uzdrowienia oświaty przez dołożenie nowych przedmiotów doba przeciętnego ucznia musiałaby mieć 40 godzin.
Przyznam szczerze, że mam masochistyczny nawyk czytania dyskusji religijnych w internecie
Sam głosu raczej nie zabieram. Ciężko to zrobić, bo większość treści, niezależnie czy pisze strona pro- czy anty- religijna jest aż tak bzdurna, że z zasady wyklucza istnienie jakiegoś punktu zaczepienia do konstruktywnej odpowiedzi. Wydawać by się mogło, że ci ludzie nigdy w życiu nie mieli nic wspólnego z wiedzą na temat religii katolickiej ale… sęk w tym, że zazwyczaj mieli. Większość dyskutantów przez 12 lat dwa razy w tygodniu uczęszczała na lekcje religii.
To zdumiewające, że przy całej tej awanturze o religię w szkołach ze świecą jest szukać w sieci jakiegoś raportu podsumowującego wiedzę na tych lekcjach zdobytą.
Trudno nie odnieść wrażenia, że mało jest w dyskusji o obecność tego czy innego przedmiotu w programie szkolnym, niezależnie czy chodzi o religię, filozofię, edukację seksualną czy ekonomię pytań o praktykę. Niektórym wydaje się chyba, że wystarczy wpisać do ministerialnego rozporządzenia jakiś przedmiot, niech będzie, że filozofię, i oto przeciętny licealista zostanie z automatu krytycznym komentatorem myśli Kanta. Nie, nie zostanie – z tego samego powodu, dla którego ludzie po kilkunastu latach nauki religii mogą toczyć zażarte boje o poglądy będące z punktu widzenia katolickiej doktryny zwykłym chochołem.
Po prostu – nie jest sztuką zmusić młodego człowieka do przepierdzenia w krzesło kolejnych setek godzin. Sztuką jest sprawić, by te godziny były produktywne. A z tym już w szkole bywa pewien problem.
Jestem w stanie wyobrazić sobie jak takie typowe lekcje filozofii by wyglądały. Prowadziłaby je pani od polskiego, albo pan od historii. Na zaliczenie byłaby kartkówka w stylu „wymień założenia metafizyki Arystotelesa” tudzież test z gotowych bryków „zaszereguj wymienione twierdzenia do znanych ci filozofów”. Ostatecznie i tak na połowie byłyby dodatkowe zajęcia z głównego przedmiotu prowadzonego przez nauczyciela (ja na wiedzy o kulturze w liceum miałem język polski, a w gimnazjum zdarzała się historia na WOSie…). Ostatnia klasa to w ogóle zajęcia wyłącznie na papierze, bo kto przed maturą byłby zajęty jakąś tam filozofią? Ot, codzienność prawie każdej szkoły i każdego przedmiotu, szczególnie tak „egzotycznego”.
Pamiętam, jak kilka lat temu zaczynała się moda na husarzy
Viralami były ciekawostki o bitwach, jakie husaria wygrała. Bitwach, których znajomość rzekomo wymaga podstawa programowa do szkoły średniej, a nawet gimnazjum. Ale co z tego, że program wymaga wiedzy, jak na faktycznej lekcji kazano kuć daty i nazwiska dowódców, które każdy nastolatek może w 10 sekund sprawdzić na Wikipedii, a nie powiedziano co jest w tym fajnego, dlaczego to jest ważne, jakie ma znaczenie itp. A to powiedzieć niestety nie każdy potrafi. A ktoś, kto potrafi, nie będzie tego robił za pensję nauczyciela.
Szkoła powinna ewoluować. Nawet sobie nie wyobrażacie jak wielką wagę w średniowiecznej edukacji odgrywała fasada katedry!
Dokładnie tak. W czasach, gdy książka i materiały piśmiennicze były dobrem luksusowym studenci musieli sobie radzić inaczej niż przy użyciu notatek. System mnemotechnik, gdzie do zapamiętywania wykorzystywano mentalne obrazy popularnych obiektów – takich jak np. kościół – był wówczas nadzwyczaj rozwinięty. Dzieląc materiał na drobne cząstki, a następnie przypisując go w skojarzeniach np. do położenia rzeźby danego świętego na planie kościoła średniowieczni studenci potrafili uczyć się na pamięć książek liczących po kilkaset stron.
Czasy się jednak zmieniły, przyszedł druk i tani papier. Nie było potrzeby wbijać sobie do głowy podręcznika, który leżał na półce.
Może warto zacząć zadawać sobie pytania, czy aby czasy się znowu nie zmieniły? Czy sytuacja, w której przez kilkanaście lat każe się zakuwać informacje możliwe do znalezienia w 10 sekund przy pomocy telefonu (i ewentualnie podstawowej znajomości angielskiego) aby na pewno odpowiada realiom 2020 roku? Czy też, może, raczej należałoby nieco zmienić nacisk na naukę innych umiejętności? Takich, które pozwolą odnaleźć się w świecie, w którym byle dzieciak ma dostęp do wiedzy, jaki nie śnił się wielu pokoleniom największych naukowców?
Jakiś czas temu czytałem artykuł oburzenia o tym, że coraz łatwiej na zachodzie o nastolatków nieogarniających zegara ze wskazówkami. Co prawda podejrzewam, że jakiś dziennikarz mocno przejaskrawił temat, ale… tak, to normalne. Jeżeli technika pójdzie w tym kierunku, że zegary tarczowe znikną, to i umiejętność ich czytania zniknie. Kto z czytelników umie oporządzić konia? Ja nie umiem. Za czasów młodości mojego dziadka była to podstawowa umiejętność każdego faceta, w każdym razie takiego spoza dużych miast.
Szkoła to nie uczelnia. Ma szkolić, a nie uprawiać naukę
Jak brutalnie to nie zabrzmi, ale pracownicy systemu edukacji są na swój sposób rzemieślnikami i wymagać się od nich powinno przede wszystkim skuteczności i efektywności. A system edukacji jaki mamy przystoi raczej czasom rewolucji przemysłowej, niż rewolucji social mediów. Filozofia w szkole? Proszę bardzo! Pogadajmy o tym jak rozpoznać wartościowe źródło w sieci czy o tym, jak nie łykać fake newsów. Czy – pamiętając doświadczenia ze szkoły – wyobrażacie sobie takie zajęcia?
Bo ja nie bardzo.